To już trzecia część wampirzego cyklu o Sookie Stackhouse i niestety
muszę przyznać, że jest wyjątkowo słaba, ponieważ nie śmieszy, co dotąd
było główną zaletą serii. Mam wrażenie, że umiejętności pisarskie Charlaine Harris
można porównać do sinusoidy – pierwsza część nie była zachwycająca,
druga sprawdziła się jako parodia, a teraz trzecia znowu nie bawi. Jak
będzie dalej? Zobaczymy.
Wracając do tematu – co tym razem przytrafiło się całkiem
inteligentnej blondynce z Bon Temps? Nie, nie zaatakował jej wilkołak.
Stało się coś gorszego, zaginął Bill. Co więcej, wydaje się w to być
zamieszana stworzycielka i dawna kochanka wampira, niejaka Lorena.
Rozgniewana nie na żarty zdradą ukochanego, ale jednocześnie pełna
dobrych wspomnień, Sookie postanawia pomóc szefowi Billa, Ericowi, w
rozwiązaniu zagadki i udaje się do Jackson. W śledztwie ma pomóc
dziewczynie przystojny i dobrze wychowany wilkołak Alcide. Tych dwoje
zbliża do siebie nie tylko podobieństwo charakterów i fizyczny pociąg,
ale także podobne rozczarowania związkami. Klub Martwych to
zdecydowanie bardziej romans erotyczny niż kryminał – Sookie, nie dość,
że cierpi z powodu nieczystego zachowania Billa i odkrywania jego
kolejnych sekretów i flirtuje z Alcide’em, to jeszcze nieudolnie usiłuje
opierać się czarowi Erica, który w tej części nie ogranicza się do
płomiennego pocałunku. Być może stąd wynika mniejsza dawka humoru,
chociaż bohaterka nie żałuje sobie szyderczych uwag, doskonale zdając
sobie sprawę ze swoich słabości. Co ciekawe, Sookie jest złośliwa
wyłącznie w stosunku do siebie, w przypadku opisywania pozostałych
bohaterów ironia nie jest zamierzona.
W tej części Sookie skupia większość swojej uwagi na sobie i swoich
uczuciach, poszukiwania Billa Comptona odbywają się jakby mimo chodem.
Harris niezbyt umiejętnie jednak oddaje rozterki dziewczyny, więcej
miejsca poświęcając opisom napięcia między nią a Erikiem czy Alcide’em,
niż cierpieniom bohaterki z powodu złamanego serca przez kłamstwa
ukochanego. Czytelnik mimo woli zastanawia się, w czym gorszy jest Bill,
który nie potrafił oprzeć się swojej stwórczyni, mającej nad nim władzę
z racji swej pozycji? Co więcej, tym razem autorka nie uwydatnia złej
natury wampirów i wyraźnych różnic, jakie dzielą je od śmiertelników, a
pokazuje ciemną stronę duszy swojej bohaterki. Sookie odkrywa, że jest
zdolna do radykalnych posunięć i po dłuższej refleksji godzi się ze
swoją naturą, nie ma wyrzutów sumienia. Zdaje sobie sprawę, że aby
przetrwać w tym niebezpiecznym świecie, pełnym nadprzyrodzonych istot,
nie będzie mogła wiecznie (nie tylko dlatego, że nie chce być
przemieniona w wampira) polegać na Billu czy nawet Ericu. Klosz, pod
jakim żyła do tej pory, ostatecznie pęka i Sookie z zaskoczeniem
stwierdza, że nie potrzebuje niczyjej ochrony.
Tytułowy Klub Martwych to ekskluzywny bar w stolicy Missisipi dla
wampirów i nie tylko dla nich, w którym ludzie traktowani są jak
zabawki. Harris pokazuje kolejną wampirzą społeczność, nie różni się ona
jednak od tej w Dallas czy w Shreveport. Więcej można dowiedzieć się
natomiast o zmiennokształtnych, zwłaszcza o wilkołakach, których Alcide
jest najbardziej „ucywilizowanym” przedstawicielem. Łaki, jak się o nich
mówi powszechnie, do złudzenia przypominają harleyowców, tyle że są
bardziej gruboskórni, żeby nie powiedzieć chamscy od swoich
pierwowzorów.
Oczywiście autorka nie oszczędziła Sookie cierpień fizycznych.
Zaskakuje mnie wytrzymałość tej niepozornej blondynki, która była już
bita, gryziona, katowana wręcz, a także drapana śmiertelnie i za każdym
razem jest jedną nogą w grobie i oczywiście, zawsze wychodzi cało z
każdej opresji, z kilkoma siniakami zaledwie. Ciekawe, jaki zestaw
tortur wymyśliła Harris w kolejnym tomie, tym bardziej, że zakończenie Klubu Martwych nie jest szczęśliwe…