Zimowy monarcha Bernarda Cornwella jest pierwszą częścią trylogii arturiańskiej uznawaną przez
wielu za jedne z najlepszych i najwierniejszych historii książek o czasach
mitycznego Artura. Historycy wciąż się spierają, czy taka postać w ogóle
istniała, ale badania wskazują, że w średniowieczu rzeczywiście mógł żyć wódz o
tym rzymskim imieniu, ale czy zjednoczył Brytanię w walce z Sasami bądź innymi
najeźdźcami? Na to pytanie, jak i na wiele innych nikt nie jest w stanie
odpowiedzieć.
Od tego mamy legendy, tajemnicze i pełne magii opowieści
stawiające Artura na równi z bogami Brytanii, wysławiające jego odwagę, roztropność,
męstwo, mądrość i silną wiarę w chrześcijańskiego boga. Motyw arturiański jest
nadal jednym z najpopularniejszych w popkulturze, mierzyło się z nim zarówno
wielu pisarzy, jak i twórców filmowych. Większość jednak pozostawała wierna
legendzie w najważniejszych szczegółach: Artur był mądrym i sprawiedliwym
królem, z wianuszkiem wiernie oddanych rycerzy, z piękną i łagodną, aczkolwiek
niezależną żoną Ginewrą, która płomienną miłością obdarzyła najlepszego
wojownika w całej Brytanii, Lancelota z Jeziora, oczywiście z wzajemnością. W
każdym wypadku mamy do czynienia z trójkątem miłosnym, przeważnie miłość między
dwojgiem młodych jest czysta i prawdziwa, a starzec (jako taki jest
przedstawiany w wielu powieściach, o filmach nie wspominając, mi już zawsze
będzie się z nim kojarzył Sean Connery) mimo poczucia zdrady rozumie ich
uczucie. Przeważnie obecny jest też Merlin i/lub Morgana, ten pierwszy jako
niezwykle mądry i potężny, jego uczennica przedstawiana jest zazwyczaj w
mrocznym świetle. Jest Excalibur, Avalon, czasem Pani Jeziora. I chociaż
czytane przeze mnie jakiś czas temu Mgły Avalonu częściowo pokazały inną, bardziej wiarygodną i mniej magiczną
wizję tamtej Brytanii i tego wielkiego króla, to Bernard Cornwell pozbawił
legendę wszelkiego czaru.
Zdarzyło się to w krainie zwanej Brytanią (s. 15) – takie
jest pierwsze zdanie powieści, brzmi jak początek baśni. I na tym kończy się
baśniowość książki. Zimowy monarcha jest bowiem powieścią historyczną, w
której autor odarł wszystkich bohaterów legendy arturiańskiej z mitycznego
nimbu i chwały, pozostawiając zwyczajnych ludzi targanych wątpliwościami,
słabych wobec własnych emocji i pragnień, wyrachowanych w dążeniu do władzy,
czasami nieporadnych, chwilami cierpiących. Wciąż nie jestem w stanie otrząsnąć
się z szoku, jaki wywołała we mnie lektura Zimowego monarchy, chociaż minęło
już sporo czasu. Nie jestem też pewna, czy taka wizja historii, nie legendy,
nie mitu, nie baśni, ale historii właśnie, mi pasuje. Nie wiem, czy nie wolałam
Artura jako pół herosa, Lancelota jako pełnego namiętności, ale honorowego
wojownika, Ginewry jako mądrej i łagodnej damy miotającej się w uczuciach i
poczuciu winy. Najpierw Marion Zimmer Bradley, a potem Bernard Cornwell,
zwłaszcza on, odmienili ich wizerunki tak bardzo, że nigdy już nie będę o tych
bohaterach myślała tak samo.
Ba, przez dwieście stron zastanawiałam się, czy nie dać
sobie jednak spokoju, bowiem opowieść Cornwella nudzi i męczy rozwlekłym
tempem, irytuje osobą narratora, byłego barbarzyńcy, w chwili spisującego
historię będącego już zestarzałym mnichem, wciąż przepraszającym swojego
chrześcijańskiego boga. W wytrwałości trzymała mnie jedynie dbałość autora o
zgodność ze źródłami historycznymi i świetnie odwzorowana obyczajowość
tamtejszych ludzi. Potem dałam się całkowicie wciągnąć i prowadzić prostemu,
aczkolwiek barwnemu stylowi autora, chociaż cały czas denerwował mnie narrator.
Cornwellowi udało się coś, co rzadko wychodzi pisarzom – sprawił, że czytając
książkę, czułam się tak, jakbym obserwowała ich życie i wybory, stojąc wśród
nich. Rewelacyjnie odmalowana została ówczesna mentalność, zwłaszcza obecność
wiary i mitów w życiu, proces przemian religijnych, które stają się wątkiem
przewodnim powieści.
Sposób ukazania charakterów przypominał mi postaci z Mgieł
Avalonu. Podobnie przedstawiony jest Artur, którego wielkość nie tkwi w
posturze czy szlachetności, ale w inteligencji, umiejętności postępowania z
ludźmi, nawet przebiegłości i wyrachowaniu. Wielbicielki Lancelota będą
rozczarowane portretem, jaki mu namalował Cornwell, natomiast mi osobiście taki
obraz odpowiadał, ten z legend wydawał się mdły. Bardzo podobne podejście autor
ma również do druidów, których przedstawia jako potężną kastę polityków,
mających świadomość, w czym tkwi ich władza:
Druidom nie wolno niczego zapisywać, to wbrew zasadom […] Słowo pisane staje się dogmatem. Ludzie zaczynają dyskutować, wyrażają własne zdanie, nawiązują do tekstu, tworzą kolejne manuskrypty, wdają się w polemiki i wkrótce zaczynają się zabijać. Gdy niczego nie zapisujemy, nikt nie wie, co dokładnie powiedzieliśmy, i zawsze można wszystko zmienić. (s. 330)
Cornwell uczciwie przedstawia również kobiety. Nie są one
tłem ani bezwolnymi nagrodami mężczyzn, mają własne zdanie i dużą
samoświadomość. Podobnie jak Bradley autor Zimowego monarchy stawia w
opozycji kobietę chrześcijańską i barbarzyńską. Jedyną chrześcijanką jest tutaj
królowa Igraine, która namawia Derfla do spisania historii o Arturze, typowa
średniowieczna dama łaknąca romantycznych opowieści, pragnąca magii i
tajemnicy, obwiniająca siebie za niemożność wydania na świat dziecka swemu
mężowi. Pozostałe bohaterki, zarówno Morgana i Nimue, jak i Ginewra nie mają w
sobie nic z uległych panien trzepoczących rzęsami i w pokorze słuchających
mężów i księży. Obie druidki rywalizują ze sobą wprawdzie o względy Merlina,
jest to jednak bardziej walka o władzę, o pozycję w Avalonie niż kwestia
zdobycia mężczyzny czy przypodobania się jemu. Ginewra natomiast jest tu
postacią niejednoznaczną. Nie wiem, czy naprawdę kochała kiedykolwiek Artura,
czy omotała go po to tylko, aby zdobyć władzę, a o jej związku z Lancelotem
czytelnik dowiaduje się z niepewnych plotek. Na pewno jednak ta rudowłosa
piękność nie jest chrześcijańską fanatyczką, doskonale
zna swoją wartość, jest niezwykle inteligentna i silna, bardzo mi zaimponowała
i muszę przyznać, że chciałabym, aby była bardziej obecna w kolejnych
częściach.
Jak wcześniej wspomniałam, Cornwell doskonale operuje
skąpymi, historycznymi faktami, w obrazowy sposób pokazuje tworzenie się
narodowości Brytów, konflikty społeczne i wojenne. W opisach jest oszczędny, co
nie przeszkadza w dokładnym wyobrażeniu sobie poszczególnych władców czy
sytuacji, w jakich się znajdują. Zimowy monarcha to kawałek dobrej
historycznej prozy, intrygujący wstęp do losów Brytanii, Artura i pozostałych
bohaterów. Szkoda tylko, że polska redakcja nie postarała się tak jak autor, w
książce w oczy rzuca się mnóstwo błędów interpunkcyjnych czy literówek,
niektóre strony sprawiają wrażenie w ogóle nie sprawdzonych. Nie przeszkodzi mi
to jednak w zapoznaniu się z dalszym ciągiem historii.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Moja droga, to najlepsza recenzja tej książki, jaką czytałam, a wiesz, że parę miesięcy temu było o niej głośno na blogach :) Ciągle się jeszcze zastanawiam nad tą książką, ale chyba skapituluję. Może nawet po angielsku się za nią wziąć? No, to się jeszcze zobaczy, raczej mnie nastawiasz na kolejne "tak", jak inni :]
OdpowiedzUsuńDziękuję, to miło:-) Po angielsku pewnie będzie miała dodatkowy urok, bo jednak w oryginale książki brzmią inaczej, chociaż w tym wypadku przekład jest dobry.
OdpowiedzUsuńPodpisuję się pod tym, co napisała Kornwalia :)
OdpowiedzUsuńJako że "Mgły Avalonu" już za mną, to też sobie przeczytam, kiedyś.
OdpowiedzUsuń