Ostatnio dużo czasu spędzam w świecie arturiańskich legend, Marion Zimmer Bradley pokazała mi, jak znane wszystkim wydarzenia były postrzegane przez kobiety, dzięki Bernardowi Cornwellowi poznaję wersję bardziej wiarygodną historycznie. Jednak czy ktokolwiek zastanawiał się, co się działo
po śmierci Artura i upadku Okrągłego Stołu? Próbą odpowiedzi na pytanie, co
było dalej, jest powieść Wojciecha Zembatego Koniec pieśni, którą miałam okazję
poznać dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak literanova. Jakie jest więc
zakończenie legendy według polskiego debiutanta?
Podchodziłam do powieści z rezerwą, na co wpłynęły dwie
kwestie. Pierwszą jest niezbyt ładna okładka z reklamą kojarzącą się ze spotem duńskiego producenta piwa, lekko
już wyświechtaną, drugą niedawna lektura Nieprzyjaciela Boga Cornwella. W dodatku
początkowe strony nie zachęciły mnie do lektury: błąd od razu na pierwszej
stronie (wprawdzie nie bijąca po oczach literówka, ale… jakby nie było to pierwsza
strona), brak oryginalności w przedstawieniu najważniejszego zrębu legendy, pojawia
się wszechwiedzący narrator, chociaż prolog ukazany jest z perspektywy jednego
z głównych bohaterów, Bedevira. Nie byłam więc najlepiej nastawiona, spodziewałam się
kolejnej sztampowej książki ze schematycznymi postaciami, o której zapomnę
zaraz po przeczytaniu ostatniej strony. Jakże się rozczarowałam! Pozytywnie.
Autor zdobył moje serce już na stronie 29., kiedy
dowiedziałam się, że nie jestem typową polonistką. Dalej było już tylko lepiej.
Otóż poznajemy historię zwykłych i niezwykłych ludzi wplątanych w przemyślną
intrygę mającą na celu oczywiście panowanie nad światem. Niektórzy bohaterowie
trafiają w wir wydarzeń zupełnie przypadkiem, inni są związani przeznaczeniem,
losy wszystkich przeplatają się wzajemnie, czasem nawet najcieńszą nicią. Razem
z nimi czytelnik wkracza prosto w powojenny chaos, w którym potężni druidzi
próbują okiełznać pradawną moc, wzywając starych bogów. Zembaty miesza
wierzenia różnych kultur, sprawiając wrażenie jedności, przywołuje z niepamięci
zaginione bóstwa i istoty. Koniec pieśni
to kolejna powieść, która świat legend przedstawia w bardziej prawdziwym
świetle. To były czasy krwawych bitew, które nie mają w sobie nic chwalebnego,
gdzie magia to nie hokus-pokus, ale potężna energia, wymagająca ogromnych
poświęceń i determinacji. W tle pobrzmiewają przemyślenia nad współczesnością,
zwłaszcza polską, ujęła mnie bezpośredniość i szczerość postaci, aczkolwiek
tęsknoty za czasami „barbarzyńców” nie potrafię zrozumieć, nie mogłabym żyć bez
wynalazków ludzkości.
Barwny styl, nie unikający realistycznych opisów (dotyczy to walk i druidzkich obrzędów, nie scen miłosnych, gdzie autor jakby ze wstydem uczniaka stosuje kwestie znane z tanich romansów) wciąga i
nie pozwala się oderwać. Zembaty przeskakuje między dwoma światami, teraźniejszym
i mitycznym, w wyważony sposób, w chwili kiedy zastanawiałam się, co się dzieje
z bohaterami po drugiej stronie, otrzymywałam odpowiedź w kolejnym rozdziale. Mieszkańcy
Ursynowa zdziwią się, że ich dzielnica może być miejscem tak mrocznych
wydarzeń. Większa część akcji odbywa się w Brytanii tuż po śmierci Artura, w
której panoszą się morderczy i bezwzględni Sasi. Wydarzenia odbywają się wartko,
bez zbędnych przestojów, a lawirowanie między licznymi wątkami może spowodować
zawrót głowy i ciągle zmusza do całkowitego skupienia, aczkolwiek gwałtowne cięcia w akcji czasem to utrudniają.
Każdy bohater ma tutaj swoją historię, którą czytelnik
układa z drobnych kawałków rzucanych w kolejnych akapitach. I chociaż nie są to
postaci oryginalne, nie, właśnie dlatego, że nie są oryginalne można je łatwo
zrozumieć, z niektórymi niejeden czytelnik się utożsami. Autor starał się oddać
portrety wszystkich z psychologiczną wiernością i o ile nie przeszkadzają mi
pewne niedociągnięcia w ukazaniu strony polskiej (najmniej wiarygodnie wypada
osoba Igiego), to nie przemawiają do mnie wizerunki Brytów. O samym Arturze
wiele się nie dowiemy poza oczywistym, że był mężnym wojownikiem, który siał
postrach wśród najgorszych wrogów, w ogóle nie przekonuje mnie Bedevir, który z
nieudacznika i ofiary losu staje się nagle wojem na schwał. Morrigan, jedna z
najważniejszych postaci w książce, pojawia się jedynie jako pretekst do
rozpoczęcia akcji, przedstawiana jest jako złowieszcza uwodzicielka ze
skłonnościami Elżbiety Bathory. Dysonans budziła we mnie także wiedza, bądź co
bądź średniowiecznych postaci, o późniejszych wydarzeniach historycznych, jakie
miały nadejść, kiedy po nich samych pozostanie już tylko wspomnienie.
Na uwagę zasługuje też wątek miłosny i to kolejny plus, bowiem relacja Bedevira i Mab nie jest przewidywalna, jak w wielu powieściach. Chociaż wprowadzony tylko dla urozmaicenia akcji, motyw uczuciowy zaskakuje bardziej pozytywnie niż zakończenie całej historii, które ma się nijak do poprzedzających je wydarzeń.
Owszem, powieść nie jest pozbawiona wad, ale jak na debiut
wypadła bardzo dobrze i myślę, że odpowiedź na to, co się wydarzyło po odejściu
Artura, jest całkiem prawdopodobna.
Hmm, może być ciekawie. Tak się zastanawiałam, czytać, nie czytać, a tu wychodzi mi że czytać. Dzięki :)
OdpowiedzUsuńJest całkiem ciekawie, dobra rozrywka. Proszę, do usług;-)
OdpowiedzUsuńMoże, może... Jestem zaintrygowana :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, w końcu taki jest cel recenzji;-)
OdpowiedzUsuńChętnie sięgnę ;)
OdpowiedzUsuńArturiańskie legendu i mity również od jakiegoś czasu są w sferze moich zainteresowań i choć wydaje się że powiedziano i napisano o nich już wszystko, co jakis czas udaje się pisarzowi czymś nas zaskoczyć.Mam zamiar przeczytać polecaną przez ciebię ksiażkę. Pozdrawiam!!!
OdpowiedzUsuń