Dworzec Perdido Chiny Mieville'a to pierwsza książka w Fantastycznym Wyzwaniu Czytelniczym i pierwsze moje zetknięcie ze steampunkiem. A raczej zderzenie, bowiem powieść czytało mi się wyjątkowo ciężko. Pierwsze, co mnie przytłoczyło w zyskowym wydaniu książki, to mały i ciasny druk, przez który szłam dość opornie (przez tyle lat człowiek zdołał się rozleniwić dużą i strzelistą czcionką, którą raczą nas wydawnictwa). Poza tym to, co uznawane jest za atuty książki, dla mnie było jej wadami.
Mieville'owi z pewnością nie można odmówić wyobraźni, którą widać przede wszystkim w przedstawieniu miejsca akcji powieści. Autor wprowadza czytelnika w świat potężnie rozbudowanego miasta, Nowego Crobuzon, które już po dołączonej mapce skojarzyć można z Londynem, gdzie Mieville się wychowywał. Nowe Crobuzon nie stanowi jednak wyłącznie tła dla opowieści, ono żyje razem z nim, rozwija się wraz z tokiem akcji. Mieszkają w nim różne istoty, nie tylko ludzie, ale też khepri (ludzie-owady), garudowie (ludzie-ptaki), vodyanoi (związani z wodą) czy bardziej tajemniczy ludzie-kaktusy albo Tkacze. Każdej z ras Mieville starał się nadać charakterystyczne cechy, różniące jednych od drugich, nie udało mu się to specjalnie, ponieważ poza cechami fizycznymi byli bardzo podobni mentalnie. Łączyła ich zwłaszcza jedna rzecz - wzajemna nienawiść, tutaj nie ma sprzymierzeńców (poza nielicznymi wyjątkami), wzajemna pogarda i nieufność odczuwalna jest w zachowaniu każdej jednostki. Podobał mi się również wątek prze-tworzenia jako kary za popełnione zbrodnie. Stąd może Anna Kańtoch brała swoje pomysły do Przedksiężycowych.
Tak jak Mieville pomieszał gatunkowo postaci, tak zrobił też z konwencją powieści fantastycznej. Książki nie można zaliczyć jednoznacznie do jakiegoś konkretnego nurtu. Znajdziemy tutaj i science fiction i fantasy, odrobinę grozy i groteski, romansu, dramatu... Magia miesza się z techniką. Ogólnie nie przeszkadzają mi takie połączenia, jednak w wydaniu mievillowskim nie są dla mnie do strawienia. Autor potraktował książkę jak wielki kocioł, do którego wrzucił różne pomysły i gatunki, wymieszał to wszystko bez większego pomyślunku tak, że powstała bezkształtna masa.
Słabym, chyba nawet najsłabszym ogniwem Dworca Perdido jest budowa fabuły. Akcja powieści toczy się wokół trzech głównych postaci: nieco szalonego naukowca-amatora Isaaca, jego ukochanej artystki khepri Lin oraz tajemniczego garudy Yagharka, który przybył do Issaca po pomoc, chciał bowiem znowu latać (został pozbawiony skrzydeł w ramach kary za równie tajemniczą zbrodnię). Lin otrzymuje ważne zlecenie na rzeźbę z khepri-śliny naturalnych rozmiarów od prze-tworzonego człowieka, pana Motley'a, jednego z magnatów półświatka, paranoika i psychopaty. Isaac, pomagając Yagharkowi, zgłębia Teorię Jednorodnego Pola (cokolwiek to znaczy, ścisłość opisów fizycznych i matematycznych przygnębiała mnie bardzo i zniechęcała do dalszego czytania), w międzyczasie zupełnie beztrosko dokarmiając najnowszym narkotykiem o malowniczej nazwie dreamshit kolorową gąsienicę-empatkę, z której wyrasta niebezpieczne monstrum grożące całemu miastu. To właśnie ona i jej towarzyszki spychają na trzeci plan pracę nad TJP oraz pozostałe wątki (w tym sytuację polityczną miasta) i stają się motorem działań wszystkich bohaterów. Działań niezmordowanych, ale i nieskutecznych, co z czasem wzbudzało irytację nie tylko postaci. Autor przeciągał strunę dotąd, aż pękła moja cierpliwość i ostatnie dwieście stron przekartkowałam, bezczelnie omijając wiele opisów. A już kompletnie wybił mnie z równowagi zakończeniem, zupełnie jakby sam zdał sobie sprawę, że przesadził i na szybko postanowił znaleźć rozwiązanie.
Także konstrukcja postaci nie wypadła najlepiej. Miałam wrażenie, że poza Lin, Yagharkiem i Isaakiem, bohaterowie są przezroczyści. Owszem, autor oddał ich psychologię dość szczegółowo, bazował jednak na znanych chwytach (miejski cwaniaczek, boss paranoik, wyrachowany polityk itp.), przez co nie zwracałam na nich większej uwagi. Sprawiały wrażenie wyłącznie urozmaicenia fabuły, nie pozostawały w pamięci na dłużej.
Obawiałam się wątku politycznego, który podobno miał być wyczuwalny na każdym kroku. I był, jednak bardziej jako tło niż wątek. Sytuacja w Nowym Crobuzon przypomina Polskę czasów PRL-u albo każde inne współczesne państwo z układem totalitarnym, gdzie każdy może okazać się agentem, gdzie trzeba uważać na wypowiadane słowa i ich adresatów. Nie przeszkadza to jednak mieszkańcom w prowadzeniu w miarę spokojnego życia, są oczywiście podzieleni na tych nieświadomych i tych bardziej świadomych. Autor nie narzucał żadnej filozofii, żadnej doktryny, umiejętnie pokazując plusy i minusy każdej z nich, o każdej wypowiadając się z pewną kpiną.
Od strony językowej Mieville jest natomiast świetny. Doskonały warsztatowo, plastyczny język opisu sprawiał, że książkę mimo innych trudności czytało się całkiem szybko. Duża w tym zasługa również tłumacza. Autorowi ukłon należy się za realne opisy, nieuładzone i nie pozbawione "brudnych" przymiotników. To jednak za mało, żebym sięgnęła po kolejną książkę Mieville'a, przynajmniej nie zamierzam tego robić przez dłuższy czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz