Na tropie jednorożca to pierwsza część parodystycznego cyklu fantastyczno-kryminalnego Resnicka Fable of Tonight, przez Fabrykę Słów wydawana w serii Obca Krew. Książka zaciekawi z pewnością nie tylko wielbicieli autora i fantastyki w ogóle, ale też fanów zabawy z konwencją literacką, pod znakiem której pisana jest ta powieść.
Poznajemy tutaj prywatnego detektywa, Johna Justina Mallory’ego (jedno z nazwisk, jakie nosić miał słynny Philip Marlowe), jakby żywcem wyjętego z kryminałów z lat 40.: życiowego nieudacznika, niezbyt dobrze radzącego sobie również w zawodzie (pozwolił się wykiwać wspólnikowi i własnej żonie), ze skłonnością do alkoholu i namiętnie palącego papierosy. To do niego zgłasza się niezwykły klient, elf, z prośbą o pomoc w odnalezieniu tytułowego jednorożca. Mürgenstürm, bo tak nazywa się elf, w niczym nie przypomina jednak swoich tolkienowskich odpowiedników, do których zdążyliśmy przywyknąć. Bliżej mu za to do psotnych skrzatów Szekspira: jest mały, brzydki, zielony, ma długie spiczaste uszy i kłamie na potęgę, podobnie jak spokrewnione z elfami krasnoludy. Inaczej natomiast od wszystkich źródeł pisanych Resnick pojmuje legendarną skłonność tego gatunku do zabaw – to zwyczajni nimfomani. Lekko wstawiony detektyw, bez większych oporów i zwabiony sporą sumą pieniędzy, zgadza się poprowadzić śledztwo, w którym stawką jest życie Mürgenstürma. Tym sposobem trafia na alternatywny Manhattan, pełny przeróżnych baśniowych istot (uważanych za takie po jego stronie), rządzącego się zupełnie innymi zasadami niż normalny świat, gdzie wszyscy zarzekają się, że żadna magia nie istnieje, nawet jeśli puknie ich w czoło. O samym jednorożcu, którego jedyny okaz znajduje się w tamtejszym Muzeum Historii Naturalnej (tym miejscem musieli inspirować się twórcy filmu Noc w Muzeum), dowiadujemy się z informacji skrupulatnie zdobywanych przez Mallory’ego. Zwierzęta te nie odbiegają znacznie od ich wizerunku mitycznego, tylko niektóre jednak posiadają możliwość przenoszenia w czasie i tylko w przypadku polowania na nieliczne gatunki pomaga dziewictwo niezależnie od płci.
Alternatywny Manhattan udało się Resnikowi przedstawić realistycznie – to przepastny labirynt ciemnych, wąskich uliczek i głównych arterii, w których nie działa powszechnie rozumiana logika komunikacyjna. Mieszkańcy przemieszczają się pieszo lub za pomocą dorożek, tych tradycyjnych i tych zupełnie niezwyczajnych (na słoniach na przykład, na których można przewieźć… boisko do piłki nożnej). Co mnie bardzo pozytywnie ujęło to fakt, że akcja powieści prowadzona jest w czasie rzeczywistym. Każdy rozdział opatrzony jest odpowiednią miarą czasu, która mniej więcej pokrywa się z czasem potrzebnym do jego przeczytania. Fabuła, mimo całego zagmatwania, jest dosyć łatwo przewidywalna, chociaż zakończenie książki zaskakuje. Wspomniana przeze mnie zabawa z konwencją nie leży być może na najwyższym poziomie (chociaż niektóre pomysły naprawdę warte uwagi), podobnie jak parodystyczna wymowa powieści (więcej typowych amerykańskich gagów niż wyrafinowanego humoru), ale rozszyfrowywanie poszczególnych aluzji zapewnia przyjemną rozrywkę na kilka wieczorów, przy czym większość z nich jest powszechnie znana i nie sprawi problemów nawet tym, którzy głębszej wiedzy o gatunku fantastycznym czy kryminalnym nie mają. O stylu wiele powiedzieć się nie da poza tym, że nie wspina się na wyżyny literackie i nie powala elokwencją, dlatego lepiej, moim zdaniem, autorowi wychodzą książki science fiction i wolę go w tej formie. Co nie znaczy oczywiście, że kolejnych tomów cyklu o detektywie Mallorym nie przeczytam.
Warto też pochwalić książkę od strony redakcyjnej – doskonała okładka (podobna zresztą do oryginalnego wydania), sprawne tłumaczenie i zaskakująco, jak na to wydawnictwo, mało błędów. Za chwilę do sprzedaży trafi drugi tom, Na tropie wampira, którego z racji moich zainteresowań jestem jeszcze bardziej ciekawa niż tomu pierwszego.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Poznajemy tutaj prywatnego detektywa, Johna Justina Mallory’ego (jedno z nazwisk, jakie nosić miał słynny Philip Marlowe), jakby żywcem wyjętego z kryminałów z lat 40.: życiowego nieudacznika, niezbyt dobrze radzącego sobie również w zawodzie (pozwolił się wykiwać wspólnikowi i własnej żonie), ze skłonnością do alkoholu i namiętnie palącego papierosy. To do niego zgłasza się niezwykły klient, elf, z prośbą o pomoc w odnalezieniu tytułowego jednorożca. Mürgenstürm, bo tak nazywa się elf, w niczym nie przypomina jednak swoich tolkienowskich odpowiedników, do których zdążyliśmy przywyknąć. Bliżej mu za to do psotnych skrzatów Szekspira: jest mały, brzydki, zielony, ma długie spiczaste uszy i kłamie na potęgę, podobnie jak spokrewnione z elfami krasnoludy. Inaczej natomiast od wszystkich źródeł pisanych Resnick pojmuje legendarną skłonność tego gatunku do zabaw – to zwyczajni nimfomani. Lekko wstawiony detektyw, bez większych oporów i zwabiony sporą sumą pieniędzy, zgadza się poprowadzić śledztwo, w którym stawką jest życie Mürgenstürma. Tym sposobem trafia na alternatywny Manhattan, pełny przeróżnych baśniowych istot (uważanych za takie po jego stronie), rządzącego się zupełnie innymi zasadami niż normalny świat, gdzie wszyscy zarzekają się, że żadna magia nie istnieje, nawet jeśli puknie ich w czoło. O samym jednorożcu, którego jedyny okaz znajduje się w tamtejszym Muzeum Historii Naturalnej (tym miejscem musieli inspirować się twórcy filmu Noc w Muzeum), dowiadujemy się z informacji skrupulatnie zdobywanych przez Mallory’ego. Zwierzęta te nie odbiegają znacznie od ich wizerunku mitycznego, tylko niektóre jednak posiadają możliwość przenoszenia w czasie i tylko w przypadku polowania na nieliczne gatunki pomaga dziewictwo niezależnie od płci.
Alternatywny Manhattan udało się Resnikowi przedstawić realistycznie – to przepastny labirynt ciemnych, wąskich uliczek i głównych arterii, w których nie działa powszechnie rozumiana logika komunikacyjna. Mieszkańcy przemieszczają się pieszo lub za pomocą dorożek, tych tradycyjnych i tych zupełnie niezwyczajnych (na słoniach na przykład, na których można przewieźć… boisko do piłki nożnej). Co mnie bardzo pozytywnie ujęło to fakt, że akcja powieści prowadzona jest w czasie rzeczywistym. Każdy rozdział opatrzony jest odpowiednią miarą czasu, która mniej więcej pokrywa się z czasem potrzebnym do jego przeczytania. Fabuła, mimo całego zagmatwania, jest dosyć łatwo przewidywalna, chociaż zakończenie książki zaskakuje. Wspomniana przeze mnie zabawa z konwencją nie leży być może na najwyższym poziomie (chociaż niektóre pomysły naprawdę warte uwagi), podobnie jak parodystyczna wymowa powieści (więcej typowych amerykańskich gagów niż wyrafinowanego humoru), ale rozszyfrowywanie poszczególnych aluzji zapewnia przyjemną rozrywkę na kilka wieczorów, przy czym większość z nich jest powszechnie znana i nie sprawi problemów nawet tym, którzy głębszej wiedzy o gatunku fantastycznym czy kryminalnym nie mają. O stylu wiele powiedzieć się nie da poza tym, że nie wspina się na wyżyny literackie i nie powala elokwencją, dlatego lepiej, moim zdaniem, autorowi wychodzą książki science fiction i wolę go w tej formie. Co nie znaczy oczywiście, że kolejnych tomów cyklu o detektywie Mallorym nie przeczytam.
Warto też pochwalić książkę od strony redakcyjnej – doskonała okładka (podobna zresztą do oryginalnego wydania), sprawne tłumaczenie i zaskakująco, jak na to wydawnictwo, mało błędów. Za chwilę do sprzedaży trafi drugi tom, Na tropie wampira, którego z racji moich zainteresowań jestem jeszcze bardziej ciekawa niż tomu pierwszego.
Recenzja ukazała się na portalu Katedra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz