Przede wszystkim spodobał mi się sam pomysł (oparty na krótkometrażówce Neila Blomkampa Alive in Joburg z 2005 roku), podany dodatkowo w wyjaskrawionej, zakrawającej na groteskę, formie - w latach 80. nad Johannesburgiem zawisł statek kosmiczny, w którym znaleziono kilkudziesięciu kosmitów, przypominających jako żywo krewetki, (tak też zaczęto ich pogardliwie nazywać) stłoczonych między trupami towarzyszy (niczym Azjatów na statkach przemytników), schorowanych, wystraszonych i w niczym nie przypominających groźnych bestii. Nie wiadomo, dlaczego pojawili się właśnie nad Johannesburgiem, czy Ziemia była tylko miejscem przelotu, czy ich celem, nie wiadomo też, co doprowadziło do awarii ich statek. Od początku przyjęci z rezerwą, ale też z ogromnym zaciekawieniem, ulokowani zostali na przedmieściach w zamkniętym rejonie, nazwanym Dysktryktem 9, będącym ni mniej ni więcej tylko gettem, skleconym z rozpadających się baraków, pełnym odpadków (sceneria rzeczywista, ujęcia te kręcono w dawnej dzielnicy Johannesburga, z której jej mieszkańcy mieli zostać przeniesieni do lepszych, państwowych domów; jedynym szałasem stworzonym na potrzeby filmu był barak Christophera Johnsona, kosmity, który staje się sprzymierzeńcem Merwego). W szybkim tempie stali się jednak gośćmi niepożądanymi, z którymi nie wiadomo co zrobić, budzącymi odrazę mieszkańców ze względu na swój wygląd i zachowania nieprzystające do "cywilizowanych". Dystrykt owiązano wysokim drutem kolczastym, zakazano obcym wkraczania na teren miasta, zmuszając ich do walki o przetrwanie w porażających warunkach, wyłapując poszczególne osobniki do eksperymentów medycznych mających usprawnić ludzką produkcję broni, a nad wejściem do getta dumnie prezentuje się pomnik przyjaźni... Wprawdzie inspiracją dla stworzenia całej sytuacji przez Neila Blomkampa były lata apartheidu w Johannesburgu, jednak łatwo można powiązać główny wątek z wizją obozów uchodźców choćby w Afryce, czy najbiedniejszymi dzielnicami różnych miast na świecie, a idąc dalej, dostrzec można pewne powiązania z niemieckimi obozami zagłady (wspomniany wcześniej pomnik przypomniał mi napis nad bramą do Auchwitz-Birkenau, - Praca czyni wolnym, którego wyraz jest równie ironiczny; na obcych przeprowadzano eksperymenty medyczne dla lepszej sprawy, podobnie jak Niemcy robili to z więźniami). Już nie wspominam, że film to protest przeciwko rasizmowi, niezwykle czytelny i poruszający. To kolejny film, który pokazuje niezwykłe okrucieństwo... ludzi wobec innych ludzi, bo to człowiek człowiekowi wilkiem...
Wszystko to podane w oprawie pełnej absurdalnego humoru i ironii, które tak lubię u Quentina Tarantino czy Tima Burtona. Już dawno tak dobrze nie bawiłam się na żadnym filmie, śmiałam się niemal od pierwszej sceny do (zwłaszcza) ostatniej. A wszystko dzięki świetnemu scenariuszowi i fenomenalnej wręcz grze odtwórcy głównej roli, Sharlto Copley'owi, który wcielił się w Wikusa Van De Merwe - kompletnego antybohatera, zwykłego pionka w wielkiej machinie rządowej korporacji. Rzekłabym nawet, że to taka trochę życiowa fajtłapa (nie potrafi przypiąć sobie mikrofonu do koszuli, nie umie przeciwstawić się teściowi, który jest jego szefem, chce popisać się doświadczeniem przed kamerą, ale jego próby tylko go ośmieszają w oczach widza), wykonująca polecenia bez większego zastanowienia się nad ich przyczyną czy celem. I to on właśnie przez całkowity przypadek podczas przeprowadzania eksmisji obcych wsadził łapę w nieswoje sprawy (dosłownie) i powoli zmienia się w tego, którym gardził - krewetkę. Napędzany przerażeniem i determinacją, a nie heroiczną odwagą, posuwa się do rzeczy wydawałoby się niemożliwych. Genialna rola i rewelacyjny debiut pełnometrażowy (styczność z kamerą ma Sharlto bowiem od 12. roku życia, od kiedy sam kręci i występuje w krótkometrażówkach, studiował też aktorstwo w londyńskim Trinity College). Swoją postać, która z założenia oryginalna nie jest, przedstawił w sposób niezwykle prawdziwy, nietrudno byłoby uwierzyć w jego istnienie. Co więcej, jak podają twórcy filmu, wszystkie swoje dialogi w sekwencjach paradokumentalnych Copley improwizował!
Dobrze też, chociaż nie powalająco, ze swoich schematycznych ról wywiązali się: David James jako bezwzględny i nieco psychopatyczny bad guy Koobus Venter, John Sumner jako teść Wikusa, wyrachowany członek MNU (Multi National United, prywatna spółka zajmująca się sprawą obcych), Vanessa Haywood w roli Tanii, pięknej i niezbyt inteligentnej żony Wikusa, która nie chce uwierzyć, że świat wygląda inaczej niż przedstawia to telewizja. Podobał mi się też kosmita Christopher Johnson (czyli naprawdę Jason Cope), samotny bohater, który okazał się inteligentniejszy od większości swoich współplemieńców i nie chciał zgodzić się na dalszą wegetację na Ziemi.
Doskonały jest także sposób nakręcenia filmu - większość scen przedstawiono w formie reportażu pokazującego działania Wikusa. Ujęcia te płynnie mieszają się z sekwencjami standardowo filmowymi, w pewnych momentach zaś dostajemy obrazy jakby nagrane kamerą amatorską. Ponadto zachwyca świetna charakteryzacja i efekty specjalne, wbrew konwencji używane oszczędnie (co całkiem zrozumiałe patrząc na niewysoki budżet - 30 milionów dolarów), co tylko uwiarygadniało fabułę. Klimatu dopełnia muzyka w kompozycji Clintona Shortera.
Niech Was nie zmylą hasła reklamowe - Dystrykt 9 to żaden "Łowca androidów XXI wieku" w dosłownym rozumieniu (moja recenzja) i nie jest to wizjonerski film Petera Jaksona (on jest wyłącznie producentem, dał Blomkampowi pełną swobodę w realizacji obrazu). Debiut tego reżysera to twór w pełni oryginalny, chociaż inspirowany osiągnięciami science fiction. Must see nie tylko dla fanów gatunku.
Świetnie ujęte.
OdpowiedzUsuńDziękuję.
Usuń