czwartek, 29 marca 2012

Do prawdy przez życie i śmierć - "Transmigracja Timothy'ego Archera", Philip K. Dick, tłumaczenie: Lech Jęczmyk, Rebis 2012

Philip K. Dick to jeden z moich ulubionych pisarzy, którego twórczość dopiero poznaję. Zaczęłam od opowiadań, teraz zapoznaję się z powieściami. Byłam pod wrażeniem Blade Runnera. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, równie mocne emocje wywołała we mnie Transmigracja Timothy’ego Archera.

Transmigracja Timothy’ego Archera to ostatnia powieść Philipa K. Dicka i tę ostateczność czuć w każdym słowie, co jest tym bardziej niezwykłe, że autor nie spodziewał się śmierci. Ta niesamowita książka jest jedną z najlepszych, jakie czytałam. Żaden inny pisarz nie potrafi tak wwiercić się w mój mózg, jak robi to Philip K. Dick, tym bardziej kiedy to, o czym pisze, jest tak osobiste. Chociaż Transmigracja… nie jest autobiografią, w każdym z bohaterów czuć prawdziwość i obecność autora, co potwierdza w przedmowie (którą tradycyjnie przeczytałam po skończeniu powieści i nadal uważam, że, wbrew definicji, nie powinno się czytać przedmowy przed przeczytaniem książki) Dominika Oramus.

Powieść jest swoistą podrożą do śmierci i poprzez śmierć, poszukiwaniem sensu istnienia, narodzin, umierania, rozważaniem każdej wiary. To rozpaczliwe wołanie człowieka zagubionego w całej wiedzy, jaką posiadł, a nie dającej mu odpowiedzi na najważniejsze pytania, od których zależy jego cała egzystencja. Mimo że historia dotyczy kilkorga różnych ludzi, cały czas miałam wrażenie, że prawdziwym jej bohaterem jest sam Philip K. Dick. Najsilniej odczuwałam to w wypadku Angel Archer, narratorki całej opowieści, oraz Timothy’ego Archera, kontrowersyjnego, wiecznie poszukującego prawdy biskupa Kalifornii.

Fabuła nie jest nadzwyczajna, wręcz przeciwnie. Angel Archer spisuje swoisty pamiętnik, wspomnienia o najbliższych jej ludziach, którzy pozostawili ją żywą, opuścili z ziemskiego życia. Trzydziestokilkuletnia, wykształcona, niezwykle inteligentna kobieta doświadcza najpierw śmierci męża, by niedługo potem zmagać się z bólem po odejściu swego teścia i przyjaciółki. Nie ma w tym nic skomplikowanego, chciałoby się powiedzieć, że przecież takie jest właśnie życie. Jednak to nie opowieść jest ważna, jak zwykle w wypadku twórczości Dicka. W „Transmigracji…” każde słowo ma znaczenie, choć czasami wydaje się bezładnym tokiem ludzkich myśli, myśli autora, czego natychmiast domyśli się ten, kto przynajmniej trochę zna jego biografię. Pisana prostym, wyrazistym językiem książka poraża swoją błyskotliwością, ironią, zaskakuje wnioskami, a miejscami wydaje się niezwykle skomplikowana. Zmusza do ciągłej uwagi, nie można jej tak po prostu czytać, ją trzeba przeżyć, przemyśleć. A to bardzo łatwe dać się wciągnąć w rozważania bohaterów, bo przecież każdy z nas kiedyś się zastanawiał, czy istnieje jakikolwiek bóg, czy mamy duszę, a jeśli tak, to co się z nią dzieje po śmierci naszego ciała, czy można wrócić z zaświatów, kiedy zaczyna się życie…

Jeśli do tej pory się nad tym nie zastanawialiście, być może zaczniecie w trakcie lektury powieści Dicka. Książka w wielu aspektach może się wydać prowokacyjna, zwłaszcza dla tych, którzy są bardzo przywiązani do chrześcijaństwa i zapewne się im nie spodoba. Nie należy jednak traktować wywodów autora jako ataku na jakąkolwiek religię, jego przemyślenia odzwierciedlają potrzebę poszukiwania właściwych odpowiedzi. Można dojść do przekonania, że żadna religia tak naprawdę się nie liczy, ponieważ w ostateczności wiara katolicka czy buddyzm nie różnią się znacznie od siebie. W Transmigracji Timothy’ego Archera nie znajdzie się jednak recepty na życie czy pogodzenie się z faktem, że każdy z nas musi umrzeć. Wręcz przeciwnie, ukończenie książki pozostawia na pastwę własnych myśli o życiu i śmierci, z mnóstwem pytań o sens posiadania wiedzy, która oddala od wiary i z poczuciem, że szczęśliwi są ci, którzy bezgranicznie ufają w dogmaty, ponieważ oni nie muszą się zastanawiać, im wystarczą odpowiedzi, które otrzymali. Bo czy warto szukać ostatecznej mądrości kosztem własnego szczęścia i miłości najbliższych?

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

wtorek, 27 marca 2012

O myśleniu

What we think we become.
Żelazna dama, scenariusz: Abi Morgan, reżyseria: Phyllidia Lloyd, 2011.

sobota, 24 marca 2012

Nowy kierunek w fantastyce młodzieżowej?

Czy dystopijne powieście dla młodzieży zepchną na bok mnożące się wciąż w zastraszającym tempie paranormale? Tak twierdzi Amanda Craig w swoim artykule napisanym przy okazji premiery Igrzysk śmierci, filmu na podstawie trylogii Suzanne Collins (21 marca Media Rodzina wznowiła całą trylogię w jednym pakiecie). Craig o fenomenie Igrzysk... zaledwie wspomina, dając sobie pretekst do wymienienia innych pozytywnie przyjętych książek młodzieżowych opisujących zmagania nastolatków z konsekwencjami efektu cieplarnianego i niepowstrzymanej ekspansji człowieka na Ziemi. Autorka artykułu zastanawia się również, dlaczego dystopia stała się wśród młodych tak popularna i czy rzeczywiście zdominuje na najbliższe lata rynek wydawniczy. Co więcej, pisze o tym w aspekcie kobiecych bohaterek, które już dawno przestały być tylko dopełnieniem, pretekstem, nagrodą, tłem. Coraz częściej to one ratują świat przed zagładą. Craig wymienia właśnie takie powieści, starsze i nowsze, w których to dziewczyny grają pierwsze skrzypce:

  • Moira Young - Blood Red Road, 2011 (prawa do książki wykupił już Ridley Scott),
  • Meg Rosoff - How I Live Now, 2004 (film na podstawie powieści ukaże się w 2013 roku),
  • Malorie Blackman - Noughts and Crosses, 2001,
  • Scott Westerfeld - Uglies, 2005 (to wydaje się szczególnie ciekawe - powieść opowiada o świecie, w którym wszystkie dzieci rodzą się brzydkie i pozostają takie do 16. roku życia, kiedy są poddawane operacjom plastycznym, które zamieniają je w supermodele i modelki),
  • Margaret Atwood - The Handmaid's Tale, 1985 (polskie wydanie Opowieści podręcznej ukazało się w 1992 roku),
  • Saci Lloyd - The Carbon Diaries (na podstawie cyklu powstaje serial BBC).
To na razie zbyt mało, żeby wygrać z wampirami, ale Craig wskazuje, że dziewczęta mają powoli dosyć bezwolnych, poddańczych i bezbarwnych Belli i coraz częściej sięgają po książki, w których bohaterkami są silne psychicznie, odważne młode kobiety. Prawdę powiedziawszy chciałabym, aby ten kierunek został szerzej wyeksploatowany i żeby również na naszym rynku zaczęły pojawiać się tego typu powieści. Polecam przeczytanie całego artykułu. A ja zamierzam się bliżej zapoznać z trylogią Collins...

[źródło: The Telegraph]

czwartek, 22 marca 2012

A kto mieszka pod Twoim łóżkiem? - "Przemytnik cudu", Jakub Małecki, Red Horse 2008

Z twórczością Jakuba Małeckiego zapoznałam się przy okazji lektury zbioru opowiadań jego autorstwa. Przemytnik cudu jest drugą powieścią w dorobku Małeckiego, a do jej zakupu, poza oczywiście dobrymi wrażeniami po Zaksięgowanych, skusiła mnie cudownie mroczna, niepokojąca okładka oraz opis. Przyznam jednak, że mam mieszane uczucia po przeczytaniu książki.

Małecki to autor dobrze operujący słowem, jego barwny, często niemal poetycki styl to spory plus. Początkowo nawet fabuła wydawała mi się intrygująca. Nocami przypadkowych podróżnych komunikacji miejskiej atakuje szalony rzeźnik i ucina im stopy, karząc w ten sposób za grzechy, których jeszcze nie popełnili, a które przychodzą im na myśl po spotkaniu z mężczyzną. W ciągu dnia natomiast równie przypadkowi ludzie spotykają tajemniczego Bogdana bez nazwiska, który werbuje ich do swojej organizacji pod niepokojącą nazwą „Dobro”. Czytelnik poznaje dwoje różnych bohaterów – Hubert to pracownik banku, nienawidzący swojej pracy, narzekający na zły los i dyrektora idiotę, często zaglądający do kieliszka, wypalony, spasiony trzydziestokilkulatek; Joasia jest młodą, nieśmiałą kobietą zarabiającą sprzątaniem, na utrzymaniu ma zniedołężniałą matkę, taka typowa „szara mysz”. Nigdy się nie spotkali, a stają się częścią niepokojących, makabrycznych wydarzeń, jakie nagle zachodzą w Poznaniu. W dodatku znajdują po obu stronach barykady w zmaganiach dobra ze złem i przewrotnie autor daje im role niezgodne z ich charakterami. Najpierw jednak Małecki oboje przedstawia w ich codzienności, nieprzyjemnej, prawdziwej rzeczywistości, wobec której i Joasia, i Hubert są tak samo bezwolni, co akurat we mnie nie budzi współczucia…

Powieść nawiązuje do jednej z poznańskich legend – w 1399 roku kilku Żydów namówiło pracującą u nich służącą do kradzieży hostii, które później mężczyźni nakłuli nożami, z hostii trysnęła krew mająca uzdrowicielską moc. Przerażeni Żydzi próbowali pozbyć się hostii, ale te za każdym razem unosiły się na powierzchni, więc zakopali je na bagnach za miastem i uciekli. Po tym jak jeden z pasterzy bydła zauważył unoszące się w powietrzu hostie, próbowano je umieścić w pierwotnym miejscu, jednak one zawsze niezwykłym sposobem przemieszczały się na bagna, gdzie ostatecznie stanęła drewniana kapliczka. Na jej miejscu król Władysław Jagiełło ufundował kościół Bożego Ciała oraz klasztor karmelitów trzewiczkowych i w tym miejscu modlił się za zwycięstwo przed bitwą pod Grunwaldem. (Opis legendy z Wikipedii). Autor lekko przeinacza legendę – Żydów, którzy zbezcześcili hostie, jest trzech, trzech jest również pasterzy, którzy je znaleźli. Od tamtej pory i jedni, i drudzy odradzają się w pokoleniach poznaniaków. O ile motywacje pasterzy, zwanych Misjonarzami, są jasne – uzdrawiają ludzi, którzy zetknęli się z siłami zła, o tyle poczynania trzech Żydów różnią się od siebie. Najmądrzejszy z nich ukrył się na poznańskiej Cytadeli i cierpliwie czeka na każdy koniec, nie robiąc nikomu krzywdy. Drugi uznał, że dostąpi wybawienia dzięki ułożeniu ścieżki do nieba z ludzkich stóp. Trzeci nie pragnie odkupienia, a władzy i prawdziwej nieśmiertelności, wydobywając z ludzi ich najgorsze uczynki, karmiąc się złem, które popełniali przypadkowo albo z głupoty.

Wszystko to dzieje się w mocno rzeczywistym Poznaniu, po którym narrator, a później Hubert i Joasia (narracja płynnie przechodzi z trzecioosobowej do pierwszoosobowej) oprowadzają czytelnika, tak że łatwo wyobrazić sobie poszczególne punkty miasta. Poznań kreowany jest na miejsce, w którym wiele się dzieje, nie różni się niczym od innych dużych polskich miejscowości, z całym przekrojem społeczeństwa, od najbogatszych po najbiedniejszych. To miasto, chociaż rozwijające się i pełne możliwości, ma również mroczne strony, które Małecki bez skrupułów wydobywa nie tylko z przeszłości. I te mroki zapadają w Poznaniu bez zapowiedzi, zgodnie z konwencją fantastyka wkracza w rzeczywistość i szybko się z nią miesza, bez wyjaśnień, bez powodów, jakby od zawsze tu była.

Niestety mniej więcej w jednej czwartej książki akcja zaczyna coraz bardziej wirować i mętnieć, autor zaczyna dodawać kolejne szalone wizje, które nie wydają się mieć wiele wspólnego z fabułą, a sprawiają wrażenie wrzuconych między okładki bez przemyślenia, jakby autor musiał się pozbyć ich ze swojej głowy. W tym samym czasie kiedy po mieście grasuje szalony tytułowy Przemytnik cudu, a Bogdan zdobywa nowych wyznawców dla swojego dziwnego stowarzyszenia, ze studzienek wypływa krew zamiast zanieczyszczonej wody, ulice porasta ludzka skóra, posągi lwów ożywają, w banku słychać płaczliwe głosy duchów wzywające Misjonarzy, a faks zamiast dokumentów wypluwa dziecięcy zniszczony rowerek. Wszystko to ma oczywiście swoje źródło w wydarzeniach sprzed stuleci, kiedy to trzech mężczyzn kradnie i bezcześci trzy kościelne hostie. Jak na niecałe trzysta stron to zdecydowanie za dużo wątków, przytłoczyły mnie i zamiast się przejmować wydarzeniami, zastanawiałam się, po co aż tyle tego opisywać. Nie mówiąc już o tym, że rozwiązanie akcji, chociaż z pewnością wykonane z przytupem, nie wzbudziło we mnie większych emocji, nie przekonało. Wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że autor sam nie wie, co chce osiągnąć.

Chociaż książka mnie trochę rozczarowała, to moją opinię o Małeckim jako jednym z najbardziej obiecujących polskich twórców fantastyki podtrzymuję. Nie można mu bowiem odmówić bezkompromisowości języka (sposób, w jaki opisuje pracę w banku sprawia, że żal mi wszystkich, którzy pracują w korporacjach), dobrego stylu, trafnych metafor, oryginalnej wyobraźni. Na niezbyt pozytywny odbiór Przemytnika cudu ma fatalna strona redakcyjna, w książce roi się bowiem od błędów i literówek.

środa, 21 marca 2012

środa, 14 marca 2012

Na równi - "Sherlock", sezon II, twórcy: Mark Gatiss & Steven Moffat, 2011

Pierwszy sezon Sherlocka produkcji BBC ujął mnie całkowicie swoją wiarygodnością, grą z konwencją cyklu Arthura Conan Doyle’a, humorem, rewelacyjną grą aktorską i odzwierciedlanymi przez aktorów postaciami (poza Moriartym), zdjęciami, muzyką. Tego samego poziomu oczekiwałam po drugiej serii i mogę napisać, że właściwie się nie zawiodłam.

Najbardziej rozczarował mnie A Scandal in Belgravia – głównie w postaci Irene Adler. Wcielająca się w nią piękna Lara Pulver odegrała rolę władczej, nieco demonicznej femme fatale idealnie – za idealnie, żeby była wiarygodna. Tak jak Sherlock Holmes nie potrafił jej odczytać, tak ja nie potrafiłam do końca uwierzyć, że taka Irene istnieje. Z pewnością nie mogłam się oprzeć porównywaniu jej do postaci granej przez Rachel McAdams w Sherlocku Holmesie Guya Ritchiego i w tym porównaniu McAdams wypada zdecydowanie bardziej prawdziwie, podczas gdy wszystko w Irene serialowej jest wystudiowane i sztuczne. Domyślam się, że ten zabieg jest celowy, ale mam wrażenie, że reżyser i aktorka poszli za daleko. Drugim moim zarzutem do pierwszego filmu jest jego przekombinowana fabuła. W poprzednim sezonie wszystkie historie były równie skomplikowane, a ich rozwiązanie błyskotliwie podane czytelnikowi, który mógł brać udział w dotarciu do zakończenia. W A Scandal in Belgravia nakładające się na siebie wątki spowodowały we mnie zniechęcenie i film obejrzałam, płynąc z prądem fabuły, bez głębszego zastanawiania się, co, jak i dlaczego.

Być może dlatego odniosłam wrażenie, że wątek kryminalny nie ma w tym odcinku większego znaczenia. Najważniejsze bowiem jest pokazanie relacji Sherlocka i Irene. Twórcy postawili na zobrazowanie dwóch charakterów w silnej opozycji fizycznej – ona to sam seks, czego nie można powiedzieć o nim. Mimo tej różnicy są do siebie bardzo podobni, zabójczo inteligentni, uwielbiają się popisywać i być podziwiani, każde z nich chce mieć przewagę. Prowadzą ze sobą niebezpieczną grę, w której żadne nie może wygrać i widz do samego końca nie wie, co się między nimi dzieje, iskry wyczuwalne są jednak przez ekran. I chociaż sceny z udziałem Irene i Sherlocka są naładowane ogromnym napięciem, to we mnie dużo większe emocje wzbudzają te, w których Sherlockowi partneruje Molly. Loo Brealey w swojej nieporadności, nieśmiałości, a jednocześnie dużej odwadze i godności jest o wiele bardziej wiarygodna niż Pulver, podobnie jej kontakt z Sherlockiem jest bardziej rzeczywisty.

Najbardziej podobał mi się The Hounds of Baskerville. Utrzymany w mrocznym, wilgotnym, ponurym klimacie, przepełnionym tajemnicą i niebezpieczeństwem najmocniej nawiązuje do konwencji kryminałów Doyle’a. Bohaterowie razem z widzem przenoszą się do Dartmoor (czyż nie cudownie niepokojąco brzmiąca nazwa?) i czas jakby się cofa, chociaż wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że wydarzenia dzieją się w XXI wieku. Magię tego miejsca potęgują genialne zdjęcia krajobrazów oraz oczywiście legenda o groźnej bestii, wielkim czarnym psie, którego ofiarą padł przed laty ojciec Henry’ego Knighta. Po latach straumatyzowany, zagubiony, wciąż zrozpaczony chłopak szuka pomocy u Sherlocka Holmesa w rozwiązaniu zagadki śmierci ojca. Russell Tovey jest niezwykle przekonujący jako postać dramatyczna, egzaltowana, cierpiąca, ale z heroiczną odwagą próbująca walczyć z demonem swego dzieciństwa. Benedict Cumberbatch ponownie zaskakuje, całkowicie pozytywnie, pokazując Sherlocka dającego się wciągnąć w psychodeliczną tajemnicę. Jego bezbronność na uczucie strachu, jakie nim zawładnęło, jest porażająca i z całą mocą udowadnia, że największy wróg siedzi w ludzkim umyśle.

The Reichenbach Fall pokazuje, w jaki sposób działa mechanizm popkultury i jak ogromną władzę mają media. To film pod znakiem ironii. Pierwszy raz objawia się ona, kiedy Sherlock Holmes staje się sławny. Kolejne rozwiązane sprawy i nagłaśnianie tych sukcesów przez policję i władze miasta dają mu rozpoznawalność. I chociaż nic tak nie motywuje Sherlocka, jak chęć imponowania maluczkim, do tego stopnia, że nie może się powstrzymać przed popisywaniem się i często popada w arogancję, czym irytuje zarówno Johna Watsona, jak i widza, to ta nagła popularność, artykuły opisujące jego zdumiewające zdolności w tonie bajek miejskich, jego twarz wyglądająca z nagłówków gazet, wcale mu się nie podoba. Kolejny raz ironia daje o sobie znać w postaci brata Sherlocka, Mycrofta. Ten z kolei jest przezabawny w swojej przerysowanej roli agenta secret service w służbie Jej Królewskiej Mości, a zarazem cała otoczka służb specjalnych w kontekście tego, jakim się okazał głupcem, odznacza się mocną i gorzką ironią. Jeszcze raz uderzyła mnie ona, nie po raz pierwszy zresztą, w podejściu Sherlocka do innych ludzi. To zdumiewające, że ten wielki umysł ich nie docenia, choćby takiej niewinnej, wystraszonej, nieśmiałej Molly. Aspołeczność Sherlocka, jego ewidentna pogarda wobec śmiertelników, przekonanie o własnej wyższości doprowadza go do zguby.

W The Reichenbach Fall widz jest świadkiem pojedynku dwóch umysłów. Chociaż kompletnie różni, Moriarty i Holmes mają uderzająco wiele wspólnych cech, tych najbardziej mrocznych i niebezpiecznych. Ich podobieństwo widać już w The Great Game, ale uwydatnia się ono właśnie w ostatnim filmie drugiej serii. Są jak rewers i awers jednej monety, z tą jednak różnicą, że Jim może istnieć bez Sherlocka. Dlaczego? Ponieważ to ten drugi potrzebuje ciekawych zagadek do rozwiązywania, bez ciągłej stymulacji mózgu nie jest w stanie funkcjonować. Sherlock Holmes ma bowiem umysł staroświecki, podczas gdy Jim Moriarty to gadżeciarz, sprytnie wykorzystujący nowoczesne wynalazki, by ułatwić sobie życie. Doskonale zdaje sobie sprawę, jak działa dzisiejszy świat, czego czasami zdaje się nie dostrzegać jego przeciwnik.

Benedict Cumberbatch jako Sherlock Holmes trzyma równy poziom. Co więcej, jego postać nie jest ciągle taka sama, co oczywiście jest również dużą zasługą scenarzystów i reżyserów. W drugiej serii widz ma okazję obserwować ewolucję psychiki tego bohatera. Nadal przeważają w nim jego główne cechy charakteru, wciąż fascynuje jego błyskotliwość i geniusz, które w równym stopniu doprowadzają do szału. Jednak zachodzą też pewne zmiany. Cumberbatch absolutnie po mistrzowsku oddaje emocje Sherlocka, który stara się naginać do powszechnie przyjętych wzorców społecznych. Rozbrajające są sceny, kiedy detektyw zaciska zęby w wymuszonym uśmiechu i pozuje do zdjęć albo usiłuje pohamować entuzjazm w trakcie śledztwa w sprawie porwanych dzieci. Niewątpliwie w tej powolnej przemianie duży swój udział ma John Watson, mimowolnie przyjmujący rolę pewnego rodzaju agenta Sherlocka. Lojalność i oddanie, jakim odznacza się doktor wobec Holmesa jest godna podziwu. Martin Freeman pozostaje doskonałym partnerem i równoważy postać Cumberbatcha na planie każdego z filmów, a już całkowicie ujmuje w ostatnim z nich.

Drugą serię, podobnie jak pierwszą, mogę pochwalić za świetną oprawę wizualną i muzyczną. Nie brakuje też tutaj gry z konwencją, przełamywania i przerysowywania stereotypów filmów kryminalnych, szczególnie tych o tytułowym bohaterze. Przeciągnięcie sceny pierwszego spotkania Moriarty’ego z Holmesem czy moment, kiedy Sherlock zmuszony jest pozować do zdjęcia w śmiesznym kapelusiku, to tylko przykłady z tego, co można w serialu znaleźć. Największe „ale” mam jednak do rozwiązania akcji w ostatnim filmie. Cały wątek pokazujący siłę sugestii i łatwość żonglowania opiniami ludzi przez media jest trochę naciągany, co wcale nie oznacza, że takie rzeczy się nie zdarzają. Zdarzają się niestety i świadczy to tylko o postępującej głupocie społeczeństwa. Po twórcach filmu spodziewałam się jednak czegoś lepszego niż ciągłego „mrugania okiem” do widza, mającego go ostrzec, żeby przypadkiem nie uwierzył w historie z The Sun.

niedziela, 11 marca 2012

Baśnie razy pięćset

Nie tylko bracia Grimm zbierali baśnie niemieckie. Robił to również Franz Xaver von Schönwerth w Bawarii, w rejonie Oberpfalz i udało mu się spisać pięćset magicznych opowieści, które dopiero teraz ujrzały światło dzienne. Zbiór mitów, legend i baśni odnaleziono w archiwum w Regensburgu. W zeszłym roku ukazała się kolekcja kilku baśni.

Bardzo ciekawy artykuł o niemieckim badaczu i jego pracy można przeczytać w brytyjskim The Guardian. Chciałabym bardzo, żeby wszystkie baśnie zostały opublikowane i przetłumaczone na język polski.

piątek, 9 marca 2012

Co za dużo, to niezdrowo - "Relacja z pierwszej ręki", Janusz A. Zajdel, SuperNOWA 2010

Jeszcze kilka lat temu nazwisko Zajdel kojarzyło mi się tylko z nagrodą przyznawaną twórcom fantastyki. Po lekturze zbioru Relacja z pierwszej ręki Janusz A. Zajdel przestał być dla mnie panem od nagrody, a znalazł się w czołówce pisarzy, których twórczość zaczęłam doceniać. Nie mogę tego powiedzieć w kontekście wszystkich opowiadań tam zawartych, ale znalazło się kilka, które mnie naprawdę zachwyciły i rozbudziły moją ciekawość.

Zbiór sam w sobie jest… za duży. Trzydzieści trzy opowiadania, nawet tak krótkie (najdłuższe liczą sobie trzydzieści kilka stron), to stanowczo za wiele jak na jeden tom. Być może ktoś, kto czytać będzie kilka raz na jakiś czas, nie poczuje się zmęczony, ale mi czytanie się dłużyło. Tym bardziej, że spośród wszystkich historii tylko jedenaście mogę uznać za naprawdę dobrych, większość jest przeciętna, kilka w ogóle nie trafiło do mojej wyobraźni. Wszystkie opowiadania jednak cechuje równy styl, lekko staroświecki, bardziej przypominający mi książki z lat czterdziestych niż sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Tematyka fantastyczna jest jedynie „łatką” dla opowieści o człowieku, współczesnym świecie, nieustających zmianach. I chociaż staram się nie porównywać pisarzy, to nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Janusz A. Zajdel w sposobie postrzegania rzeczywistości podobny jest Philipowi K. Dickowi.

Największą zaletą Zajdla jest umiejętność przekształcania prostych, właściwie niewiele znaczących elementów rzeczywistości w rewelacyjne historie z zaskakującą puentą. Jak sam napisał w Iluzycie, skądinąd jednym z najsłabszych opowiadań:
Coraz trudniej, niestety, zaskoczyć czytelników czymś naprawdę ciekawym. Rzeczywistość depcze fantastom po piętach. Klasyczne tematy zostały wyeksploatowane. A w tym gatunku literatury najważniejszy, niestety, jest pomysł. Tu nie można się wyłgać samą formą albo intelektualnym dziwaczeniem. (s. 275)
Takie właśnie, pomysłowe, zaskakujące, rewelacyjne w swej prostocie, są Studnia (pokazuje, że okrutna ironia losu dosięga człowieka w najmniej oczekiwanych chwilach), Uranografia (i kosmici, i ludzie mają podobne problemy), Egipski kot (lekko niepokojące połączenie konwencji egipskiej i teorii spiskowych), Ogon diabła (odwołuje się do starej prawdy, jak to diabeł potrafi ogonem nakryć) czy Skorpion (prześmiewcza wizja pogoni ludzi za najnowszymi zdobyczami techniki i władzach, które usiłują kontrolować postęp). O wiele większą finezją autor wykazał się w historiach Dokąd jedzie ten tramwaj (gorzka satyra na chęć posiadania wykształcenia na papierku z pominięciem prawdziwej wiedzy), Prognozja (rewelacyjne połączenie amnezji i jasnowidztwa), Ten piękny dzień (przewrotna historia biblijna o stworzeniu i wieczności), Wyższe racje (opowiadanie wyśmiewające cenzurę, propagandę i władze totalitarne, niestety aktualne i dzisiaj). Największe wrażenie wywarły na mnie jednak dwa – …et in pulverem revertis i Relacja z pierwszej ręki. Chociaż bardzo różne od siebie pod względem fabuły, to łączy je podobna przewrotność, ironia i genialna wręcz umiejętność gry z konwencją – w pierwszym wypadku ekologiczną, w drugim biblijną.

To, co mnie najbardziej ujęło w twórczości Zajdla, to fakt, że potrafi on jednym zdaniem podsumować całą opowieść, wywołując zaskoczenie, śmiech, żal. Tematyka jego opowiadań nie traci na aktualności, mówi nie tylko o ekspansji człowieka w kosmosie i tego, co może być po drugiej stronie, lecz także globalizacji internetu, relacji międzyludzkich. Sporo miejsca poświęca literaturze, wiedzy, sposobach jej zdobywania i wykorzystywania – jak w opowiadaniach Bunt, Dyżur, Wszystkowiedzący, Dowód czy Raport z piwnicy. Nie braknie tutaj również historii o obcych, ukazywanych w pozornej opozycji do ludzi, których obraz jest jednak skrzywionym odbiciem naszego gatunku.

Z reguły Zajdel nie popisuje się swoją wiedzą, nie „paćka” opowiadań technicznym słownictwem, wręcz przeciwnie. Doświadczenia zawodowe potrafi przekształcić w przyjemną podróż po zagadnieniach swego naukowego świata. Udało mu się to całkiem wdzięcznie w Ekstrapolowanym końcu świata, Towarzyszu podróży, Blisko słońca, w których porusza problematykę postępu technicznego, przestrzeni czasowych, równoległych światów, schizofrenii. Pozytywnie zaskoczyła mnie historia ze Chrztu bojowego – zwyczajną i schematyczną opowieść o treningu młodego żołnierza, mającego bronić Ziemi przed inwazją Obcych, uratowała puenta udowadniająca, że są różne prawdy. Podobnie Jad mantezji, początkowo nudne przekształciło się w złośliwą przestrogę dla tych, którzy pragną do władzy i sławy dojść na skróty. Również Metodę dr. Quinna można zaliczyć do udanych opowiadań, to taki minithriller w lekko psychodelicznym tonie, w którym głównym motywem jest obecność obcych wśród ludzi. Niezłe okazało się Poczucie winy, postapokaliptyczne opowiadanie, drwiące z prawa Darwina, oraz Gra w zielone, ośmieszające mit równości i sprawiedliwości na świecie. Przyjemną odskocznią była Felicitas, zabawna historyjka miłosna o grze w przeznaczenie.

Zupełnie mi się natomiast nie podobał Diabelski młyn – autor sięgnął po bohatera z rewelacyjnej Studni i po tematykę eksperymentów genetycznych, jednak nawet jego ironiczny ton nie był mnie w stanie przekonać do prezentowanej historii. Podobne odczucia miałam wobec opowiadań Wyjątkowo trudny teren, Iluzyt, Sami i 869113325. Pierwsze to nieciekawa wizja sztuki przejmowania ciał ludzi przez obcych, drugie… w ogóle nie pamiętam, podobnie jak 869113325. Sami początkowo intrygowało (okazuje się, że Zajdel wymyślił Matrix na długo przed braćmi Wachowskimi), ale przerodziło się w filozoficzno-religijny bełkot. Nie rozumiem też, jak w zbiorku mogło się znaleźć tak marne opowiadanko jak Satelita, będące krótką satyrą na zachowanie młodzieży, które udowadnia jedynie, że w każdych czasach młodzież jest taka sama. Większych emocji nie wzbudziła we mnie opowieść w Psy Agenora. Prawdopodobnie miało być dramatycznie i przygnębiająco, a wyszło nijako i nudno.

Podsumowując, Relacja z pierwszej ręki to całkiem ciekawy przekrój twórczości Janusza A. Zajdla, pokazujący przede wszystkim jego wszechstronność, stanowiący dobry początek dla czytelnika na zapoznanie się z barwnym, wciągającym językiem i interesującymi historiami. Szkoda tylko, że wydawnictwo nie poddało opowiadań ponownej korekcie i pozostawiło mnóstwo irytujących literówek.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

środa, 7 marca 2012

Tytuły dla nowej powieści J.K. Rowling

J.K. Rowling pracuje nad nową powieścią, niezwiązaną ze światem Harry'ego Pottera. Chociaż fabuła i tytuł owiane są ścisłą tajemnicą (a może ich jeszcze nie ma?), pracownicy magazynu The Huffington Post przygotowali dziesięć propozycji, z których autorka mogłaby skorzystać. Mi najbardziej podoba się ostatnia z nich, a Wam?

poniedziałek, 5 marca 2012

Kolejna granica przekroczona - wyniki

Przepraszam Was najmocniej, że nie podałam wyników losowania w niedzielę. Nadmiar wrażeń spowodowany wizytą w Centrum Nauki Kopernika wypchnął moją powinność z pamięci.

Bez dalszych wstępów. Synowie boga trafią do... Agnes. Gratuluję:-) Jak pisałam wcześniej, czekam teraz trzy dni na maila i jak tylko go dostanę, wysyłam książkę.

Dziękuję wszystkim za udział i życzenia. Zapewne już niedługo będziecie mieli kolejną szansę.

Marcowe zapowiedzi

KSIĄŻKI

Tytuł: Nieśmiertelny
Autor: Catherynne M. Valente
Wydawnictwo: MAG
Data premiery: 2 marca 2012 r.

Valente zdobyła uznanie polskich czytelników Opowieściami sieroty, które mnie niezbyt zainteresowały. Natomiast najnowsza powieść autorki już tak. Wiadomo dlaczego – odwołania do folkloru rosyjskiego i gra z konwencją.
Kościej Nieśmiertelny odgrywa w rosyjskim folklorze tę samą rolę, co diabły i wiedźmy w zachodnioeuropejskiej kulturze: groźnej i złej postaci, negatywnego bohatera niezliczonych opowieści przekazywanych ustnie i pisemnie przez pokolenia. Ale jeszcze nigdy nie oglądaliśmy Kościeja oczami Catherynne Valente, która unowocześnia i przemienia dawną legendę, przenosząc akcję do współczesnych czasów i umieszczając ją na tle najistotniejszych wydarzeń w dwudziestowiecznej historii Rosji.

Mimo to, „Nieśmiertelny” nie jest nudną książką historyczną; płonie żywym ogniem, zapoznając nas z losami młodej Marii Moriewny, która ze sprytnego dziecka rewolucji zmienia się w piękną oblubienicę Kościeja, by w końcu doprowadzić go do zguby. Po drodze spotykamy stalinowskie domowe elfy, uczestniczymy w czarodziejskich wyprawach, poznajemy liczne tajemnice oraz kulisy biurokracji, pożądania i władzy. „Nieśmiertelny” to zderzenie historii magicznej z prawdziwą, rewolucji z mitologią i miłości ze śmiercią, które w oszałamiający sposób tchnie nowe życie w rosyjskie mity.
Tytuł: Niebo ze stali. Opowieści z meekhańskiego pogranicza
Autor: Robert M. Wegner
Wydawnictwo: Powergraph
Data premiery: 7 marca 2012 r.

Najwyższy czas sięgnąć po dwa poprzednie tomy i nadrobić zaległości. Tym bardziej, że już dawno nie czytałam tego rodzaju fantasy.
Wozy wygnanych niegdyś koczowników stanęły u stóp gór, które oddzielają ich od upragnionej wolności. Losy Szóstej Kompanii Górskiej Straży, dziewczyn z wolnego czaardanu i małej dziewczynki z rodu Verdanno zaczynają się splatać… Zanim na niebie o barwie stali wzejdzie słońce, wyżyna spłynie krwią.

Niebo ze stali. Opowieści z meekhańskiego pogranicza to pełna rozmachu epicka powieść ze świata wielu narodów, języków, wierzeń i egzotycznych kultur. Losy bohaterów potrafią wycisnąć łzę z oka największych twardzieli, a pióro Roberta M. Wegnera sprawia, że czytelnik kocha i nienawidzi wraz z nimi. I wraz z nimi staje naprzeciw przeznaczenia.
Dwa poprzednie tomy („Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ–Południe” i „Opowieści z meekhańskiego pogranicza Wschód–Zachód”) otrzymały liczne wyróżnienia i nagrody – m.in. Nagrodę im. Janusza A. Zajdla, Sfinksa oraz tytuły Książek Roku portalu Katedra.
Tytuł: Alkaloid
Autor: Aleksander Głowacki
Wydawnictwo: Powergraph
Data premiery: 16 marca 2012 r.

No, to jest najbardziej intrygująca zapowiedź w tym miesiącu. Autor przyjął na pseudonim prawdziwe nazwisko Bolesława Prusa, w dodatku bohaterem powieści jest Stanisław Wokulski. Jakby tego było mało, akcja miesza różne gatunki na polskim gruncie. Muszę przeczytać.
A gdyby tak Aleksander hrabia Głowacki nie przyjął pseudonimu Bolesław Prus, a zamiast pisać przyszłe lektury szkolne, popuścił wodze fantazji? Gdyby jego Stanisław Wokulski zachował się jak kupiec, a nie jak romantyk i, zamiast wzdychać do Izabeli Łęckiej, zajął się wielkimi interesami i eksperymentami naukowymi?

Akcja „Alkaloidu” z rozmachem przetacza się przez Azję Wschodnią, Rosję ogarniętą religijną rewolucją, Polskę i Skandynawię przyszłości. Razem z bohaterami: Wokulskim, hrabią Ochockim, Witkacym, Nikolą Teslą i Albertem Einsteinem dajemy się porwać przez alkaloidowe szaleństwo, owocujące nowymi technologiami, przemianami społecznymi i politycznymi. Czytelnik poznając losy Imć Hermenegauty Stanisława Wokulskiego, nadczłowieka, jednego z wielkich tego świata, prowadzącego grę z brytyjskim wywiadem, zuluskim imperium i Związkiem Duchowych Sowietów, musi zadecydować, czy przyjęcie alkaloidowego błogosławieństwa miało sens.
Debiutujący Alkaloidem pisarz, ukrywający się pod pseudonimem Aleksander Głowacki, swoje dzieło określa mianem chempunku. To nie tylko powieść akcji, walk rodem z Matrixa w scenerii znanej z komiksu i filmu „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”, lecz przede wszystkim literacka gra z klasyczną powieścią polską oraz historią alternatywną. Na jej podstawie powstaje powieść graficzna, która ma się ukazać w 2013 roku w Japonii.
Tytuł: Złodziej z szafotu
Autor: Bernard Cornwell
Wydawnictwo: Bellona
Data premiery: 22 marca 2012 r.

Londyn w XIX wieku spod pióra autora trylogii arturiańskiej (Zimowy monarcha, Nieprzyjaciel Boga, Excalibur), które bardzo miło wspominam. Oby ta powieść była tak samo dobra. Kolejna pozycja, którą muszę mieć w swojej bibliotece.
Powieść jest osadzona w realiach Londynu 1817 roku. Od konfliktu z Napoleonem minęły dwa lata. W społeczeństwie nadal obecny jest podział na tych, którzy aktywnie uczestniczyli w walce i tych, którzy zostali. Jedni czują się nieco zagubieni w czasie pokoju, drudzy podkreślają swoje zasługi dla kraju, o który dbali pod nieobecność walczących, co może być odebrane, jako próba zagłuszenia kompleksów i zazdrości, że nie przyczynili się aktywnie do zwycięstwa nad Francuzami.

Cornwell z dużą dozą uszczypliwości ukazuje tło społeczne ówczesnej Anglii, z podziałami na mającą poczucie wyższości arystokracji i resztę społeczeństwa, w którego skład wchodzą zamożne mieszczaństwo i plebs.
Bohaterem „Złodzieja z szafotu” jest kapitan Rider Sandman, weteran wojen napoleońskich i syn Lodovicka Sandmana, człowieka, który dopuścił się licznych nadużyć finansowych i który, by uniknąć procesu i kary, popełnił samobójstwo, czym skazał żonę, syna i córkę na życie w ubóstwie i hańbie. Sandman, jako młodzieniec ambitny i honorowy, bierze na siebie spłatę pomniejszych długów ojca i utrzymanie matki i siostry, aczkolwiek ma ogromne problemy ze znalezieniem pracy, bo, wywodząc się z zamożnej rodziny, nigdy wcześniej nie pracował. Jest świetnym graczem krykieta, co wykorzystuje i gra za pieniądze, aczkolwiek unosi się honorem, gdy odkrywa, że jego ukochana dyscyplina jest skorumpowana. W takich okolicznościach Sandman nie może odmówić wykonania zlecenia powierzonego mu przez Ministra Spraw Wewnętrznych. Ma zbadać sprawę Charlesa Cordaya, malarza-portrecisty oskarżonego o zamordowanie hrabiny Avebury i skazanego na karę śmierci przez powieszenie. Matka Cordaya wystosowała petycję o uniewinnienie syna, popartą przez królową Charlottę, dlatego też ktoś musi udowodnić, że Corday jest winien, zanim trafi na szafot.
Sprawa wydaje się prosta i Sandman cieszy się, że za dzień pracy otrzyma miesięczne wynagrodzenie. Jednak dość szybko orientuje się, że będzie się musiał sporo natrudzić, bowiem skazany z wszelkim prawdopodobieństwem jest niewinny.
Dochodzenie doprowadza go do skorumpowanych dekadenckich członków londyńskiego Klubu Serafina, zepsutego do szpiku kości męża hrabiny i jego bogobojnego syna. Reputacja dzielnego żołnierza i doskonałego batsmana pomaga mu w kilku przypadkach zyskać pomoc ze strony osób, które w innym razie mogłyby zdecydowanie mu przeszkodzić. Jego najbliższym współpracownikiem zostaje sierżant Berrigan, który podobnie jak nasz bohater brał udział w bitwie pod Waterloo i który jest zatrudniony przez Klub Serafina…
Tytuł: Widma
Autor: Łukasz Orbitowski
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data premiery: 22 marca 2012 r.

W zapowiedziach ponownie książka opisująca historię alternatywną, tym razem odwołująca się do powstania warszawskiego i pokolenia Kolumbów. Zbankrutuję…
Alternatywna historia pokolenia Kolumbów z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim w roli głównej.

Powstanie warszawskie nie dochodzi do skutku. W zagadkowych okolicznościach broń nie wypala.
Kolumbowie przeżywają wojnę. Krzysztof Kamil Baczyński i jego żona Basia zmagają się z PRL-owską rzeczywistością. Poeta, męczony przez majaki i senne koszmary, zaczyna pisać książkę w socrealistycznym duchu.
Równolegle śledzimy losy dwóch przyjaciół: gorliwego milicjanta Wiktora, który bada sprawę Cudu Dnia Pierwszego – jak nazywane jest zdarzenie z 1 sierpnia 1944 roku – oraz politycznego więźnia Janka.
Kto spośród niedoszłych powstańców zostanie katem, a kto ofiarą? Czy uda się przeprowadzić zamach na Bolesława Bieruta? Jak uratować Polskę? Los kraju może odmienić tylko tajemnicze pudełko, które już raz przyczyniło się do odwrócenia biegu historii.
FILM

Tytuł: Królewna Śnieżka (Mirror, Mirror)
Scenariusz: Melissa Wallack & Jason Keller
Reżyseria: Tarsem Singh
Data premiery: 15 marca 2012 r.

O filmie pisałam jeszcze wtedy, kiedy nie było wiadomo, jaką wersję baśni będzie opowiadał. Chociaż spodziewałam się poważniejszego filmu i bardziej cieszyłaby mnie Julia Roberts w roli prawdziwego zła wcielonego, to jednak trailer komedii zapowiada dobrą zabawę. I nie ma się co łudzić, to film Julii, nie Lily Collins.
Komedia jak z bajki z baśniową obsadą - Julia Roberts jako Zła Królowa oraz Lily Collins – córka muzyka Phila Collinsa - w roli ślicznej królewny Śnieżki! Dawno, dawno temu w zaczarowanym królestwie żyła sobie piękna królewna. Na imię miała Śnieżka. Jej skóra była czysta jak śnieg, a włosy czarne jak noc. Pewnego dnia władzę nad krainą przejęła podstępem zła królowa (Julia Roberts). Zazdrosna o urodę i wdzięk dziewczyny rozkazała wygnać ją z królestwa. Teraz jej celem będzie wyjść bogato za mąż i pozbyć się problemów finansowych. Idealnym kandydatem będzie bardzo przystojny i niezwykle majętny książę. Niestety sprawy się nieco skomplikują, kiedy Śnieżka powróci, aby walczyć o swoje racje na czele bandy siedmiu krasnali-rabusiów. Zła królowa popadnie w nie lada tarapaty. Dzielna Śnieżka zamierza jej odebrać nie tylko władzę, ale także kandydata na męża, bo przystojny książę już dawno wpadł jej w oko. Lustereczko powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy na świecie…

sobota, 3 marca 2012

O tym, co mieszka pod łóżkiem

Ale nigdy, przenigdy nikt nie dopuści do siebie myśli, ze być może oto naprawdę jakaś ohydna istota o białych i zimnych dłoniach zamieszkuje pod łóżkiem. [...] Bo skoro pod łóżkiem mieszka istota nie z tego świata, to równie dobrze mogą istnieć czary, a - co za tym idzie - zdobycie pieniędzy, skończenie studiów czy ożenek z najładniejszą dziewczyną na osiedlu stają się proste jak linijka.
Jakub Małecki, Przemytnik cudu, Red Horse 2008 r.