wtorek, 31 maja 2011

Początek wakacji - zapowiedzi na czerwiec

W kinach fantastyczna posucha, koszmarny, plastikowy plakat zniechęcił mnie do X-Men: Pierwsza klasa (nie przekonują mnie również pozytywne recenzje, poczekam sobie na DVD), tym bardziej, że mam nieprzyjemne wspomnienia po słabym, równie plastikowym X-Men Genesis: Wolverine. Poniżej więc tylko zapowiedzi książkowe.

Tytuł: Rakietowe szlaki, tom I
Autor: antologia
Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: 10 czerwca 2011 (oprawa twarda), 14 czerwca 2011 (oprawa miękka)

Słynna antologia klasycznych opowiadań SF wyboru Lecha Jęczmyka, w dwóch wersjach okładki do wyboru.

Reaktywacja kolejnej legendarnej antologii Lecha Jęczmyka, po „Krokach w nieznane”. O ile jednak ten drugi tytuł jest przeglądem najnowszej światowej fantastyki, to „Rakietowe szlaki” mają być antologią klasycznych opowiadań.

Lech Jęczmyk to legendarny selekcjoner antologii, tłumacz (m.in. Heller, Le Guin, Dick, Vonnegut), redaktor licznych serii książkowych, redaktor miesięcznika „Fantastyka”.

Wybór ma zawierać takie opowiadania SF, które nic nie utraciły ze swojej świeżości, nadal są kapitalnymi perełkami literackimi opartymi na dobrym pomyśle.

W antologii znajdą się opowiadania po części znane polskiemu czytelnikowi, ale publikowane dotąd tylko w prasie („Literatura na świecie”, „Problemy”, „Fantastyka”) lub nigdzie nie publikowane.

Kluczem do wyboru są dwa słowa: OPOWIADANIA NIEZAPOMNIANE. Czyli takie, które pomimo upływu lat wciąż stoją nam przed oczami, choć często zapomnieliśmy ich tytuł i autora. I wciąż wywołują w nas dreszczyk emocji.

To po prostu dobra literatura. Dla każdego. Niezależnie od upodobań literackich, przekonań czy wyznania.
Większość tych opowiadań przetłumaczył sam Lech Jęczmyk.
Zawartość tomu:

  • John Varley „Porwanie w powietrzu”
  • R. A. Lafferty „Najdłuższy obraz świata”
  • Ian Watson „Powolne ptaki”
  • Theodore Sturgeon „Skalpel Occama”
  • Barrington J. Bayley „Rejs po promieniu”
  • William Tenn „Bernie Faust”
  • Robert Zacks „Kontrolex”
  • Dymitr Bilenkin „To niemożliwe”
  • Brian W. Aldiss „Człowiek ze swoim czasem”
  • Alexander Jablokov „Strażnik śmierci”
  • Jurij Nagibin „Tajemniczy dom”
  • Henry Kuttner „Profesor opuszcza scenę”
  • Tuli Kupferberg „Tęsknota”
  • James White „Ubranie na miarę”
  • Robert Sheckley „Bitwa”
  • Roger Zelazny „Róża dla Eklezjastesa”
  • Ursula K. Le Guin „Ci, którzy odchodzą z Omelas”
  • Ilja Warszawski „Ucieczka”
  • Gordon R. Dickson „Mów mu, panie”
  • Gene Wolfe „Jak przegrałem II wojnę światową i pomogłem powstrzymać niemiecką inwazję”
Tytuł: Rakietowe szlaki, tom II
Autor: antologia
Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: 14 czerwca 2011

I część kolejna, tym razem tylko w twardej okładce, przynajmniej na razie.
Zawartość tomu:
  • Robert Sheckley „Zwiadowca – minimum”
  • John Varley „Pchacz”
  • Ondrej Neff „Największy świr w dziejach swangu”
  • Harry Harrison „Skalny nurek”
  • Nikołaj Gudaniec „Arka”
  • Barrington J. Bayley „Statek, który żeglował po oceanie kosmosu”
  • Tim Joseph „Teoria jednolitego pola”
  • Brian W. Aldiss „Trzeźwe odgłosy poranka w jednym z odległych krajów”
  • Ian Watson „Okna”
  • Roger Zelazny „Auto-da-fe”
  • Theodore Sturgeon „Powolna rzeźba”
  • Michael Swanwick „Jest tu ktoś z Utah?”
  • Dymitr Bilenkin „Jego Mars”
  • Andrew Weiner „Nowy człowiek”
  • R.A. Lafferty „Dziewięćset prababek”
  • Ursula K. Le Guin „Królowa Zimy”
  • Ian Watson „W duchu Lukrecjusza”
  • Ilja Warszawski „Kursant Płoszkin”
  • Gene Wolfe „Wojna pod choinką”
Tytuł: Chory, chorszy, trup
Autor: Dawid Kain & Kazimierz Kyrcz Jr
Wydawnictwo: Fu Kang
Data wydania: 15 czerwca 2011

No nie wiem kompletnie co to będzie, ale zapowiada się obiecująco i ta intrygująca okładka...
Trzeci z kolei zbiór opowiadań zgranego duetu autorskiego Kain & Kyrcz nie zawiedzie czytelników, którzy już znają twórczość obu pisarzy, a miło zaskoczy tych, dla których będzie to pierwsze spotkanie z autorami. Motywem przewodnim tego tomiku są skomplikowane i nieprzewidywalne meandry ludzkiej psychiki. Autorzy przekraczają granice świata rozsądku i wkraczają w krainę, gdzie motywy działania, cele i ocena rzeczywistości mogą przybrać całkiem nieoczekiwany kształt. W ich prozie wyobraźnia cieszy się pełną swobodą, groza miesza się z groteską, obłędem i… iście brytyjskim poczuciem humoru. Wysmakowana lektura dla amatorów horroru i absurdu w jednym.
Tytuł: Manuskrypty z Qumran
Autor: Vendyl Jones
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 15 czerwca 2011


Opowieść pierwowzoru jednego z moich ulubionych bohaterów filmowych, Indiany Jonesa. Vendyl Jones poświęcał się swojej pasji - odkrywaniu tajemnic, i chociaż książka nie wydaje się rewelacją, to przynajmniej z ciekawości zerknę do niej w księgarni. A nuż...
Vendyl Jones (1930-2010) przez ponad pół wieku poszukiwał biblijnych tajemnic, m.in. Arki Przymierza. To on był pierwowzorem Indiany Jonesa z filmów Spielberga. W 1967 roku wyjechał do Izraela, by prowadzić wiele archeologicznych wypraw i badań, związanych z odkryciem zwojów z Qumran, zawierających miejsca ukrycia 64 świętych przedmiotów ze Świątyni Salomona. Amerykański naukowiec opisuje swe niezwykłe przygody, kulisy pracy archeologa, sekrety Biblii… Wspaniałe zdjęcia.
Tytuł: Przeklęty okręt
Autor: Viviane Moore
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 29 czerwca 2011


Trzeci tom cyklu Rycerze Sycylii, pierwszy podobał mi się bardzo, drugi już mniej, to może trzeci znowu mi się spodoba. Poza tym w dalszym ciągu ciekawa jestem rozwiązania najważniejszej zagadki - pochodzenia i znaczenia Tankreda.
Podróż „Sycylii”, okrętu, na którego pokładzie płyną Hugo z Tarsu i jego podopieczny Tankred, ma właśnie dobiec końca. Niestety, pasażerowie nie dotrą do celu. Najpierw przeszkodzi im straszliwy w skutkach sztorm, później zaatakują ich piraci. Po krwawej walce Hugo i Tankred trafią na wyspę, która skrywa odizolowany od świata klasztor cystersów. Czy tutejsi zakonnicy oddają się tylko modlitwie? Jakie mają tajemnice? I do kogo należy „głos, który zabija”?

„Przeklęty okręt” to trzecia już część cyklu „Rycerze Sycylii”. I trzecie śledztwo prowadzone przez średniowiecznych detektywów.

Tytuł: Tajemniczy ogród
Autor: Frances Hodgson Burnett
Wydawnictwo: Vesper
Data wydania: 29 czerwca 2011

Uwielbiam film, nigdy nie czytałam natomiast pierwowzoru i mam nadzieję, że znajdę na to czas jeszcze w tym roku, tym bardziej, że wydanie naprawdę cieszy oko.
Główną bohaterką powieści jest Mary, rozkapryszona dziewczynka, która po śmierci rodziców nie jest w stanie odnaleźć się w angielskiej posiadłości niedostępnego wuja Cravena. Jej wewnętrzna przemiana rozpoczyna się od momentu odnalezienia furtki do zamkniętego od 10 lat Tajemniczego Ogrodu, miejsca pełnego zaniedbanych roślin i kwiatów, ale mimo pozornej śmierci, wciąż żyjącego. Wystarczy odrobina starań, aby ogród znów tętnił życiem i barwami.

niedziela, 29 maja 2011

W magicznej konspiracji - "Naznaczeni błękitem", tom II, Ewa Białołęcka, RUNA 2005

Ci, którzy przeczytali pierwszy tom cyklu Kroniki Drugiego Kręgu, z pewnością sięgną po kolejny, utrzymany w tym samym tonie barwnej opowieści przygodowej, cieszący stylem i bogatymi postaciami zarówno smoków, jak i ludzi.

Druga część Naznaczonych błękitem już bardziej przypomina powieść, podzieloną na dwa główne rozdziały-opowiadania. Pierwsze opisuje życie Kamyka na Smoczym Archipelagu, wśród magicznych skrzydlatych istot i w towarzystwie maga Słonego i jego rodziny, wzloty i upadki przyjaźni z Pożeraczem Chmur, nowych wrogów i przyjaciół. Chłopiec odkrywa największą tajemnicę wyspy Jaszczura, która będzie miała ogromny wpływ na niego samego. Drugie opowiadanie to powrót chłopca na stały ląd, do Zamku Magów, szkoły, w której spodziewa się kształcić swe zdolności. Niestety jego oczekiwania spełzają na niczym, okazuje się bowiem, że nauczyciel nowego rocznika, Gladiator, to mściwy, wyrachowany i złośliwy belfer potrafiący jedynie nękać ostrym słowem i nudnymi lekturami. Jednym słowem ktoś, kogo wciąż możemy znaleźć w naszych szkołach. Autorka z rozmysłem w krzywym zwierciadle pokazuje nie tylko wrednego nauczyciela nie mającego serca do wpajania wiedzy, przeciwstawiając mu pełnego pasji i rozumiejącego potrzeby młodych umysłów Kowala, ale też cały system polskiej edukacji, w której wciąż liczy się przede wszystkim teoria i to, co jest wypisane na dyplomie, a nie indywidualizm i prawdziwa wiedza.

Kamyk wraca do Lengchorii jako żywa legenda, Smoczy Jeździec, którym są zafascynowani wszyscy uczniowie. Jednak cichy, niemy i nad wyraz spokojny młody mężczyzna rozczarowuje swego największego fana, Nocnego Śpiewaka, który sądził, że taka postać powinna mieć waleczny charakter i nie bać się niczego. Wkrótce okazuje się, że Kamyk posiada te cechy, nie jest tylko tak szalony i beztroski jak jego włochaty towarzysz. Nocny Śpiewak to kolejny wyrzutek w kolekcji Ewy Białołęckiej – jego silny dar stworzyciela sprawił, że chłopak od urodzenia porośnięty jest sierścią niczym Chubaka. Śpiewaka czytelnik poznaje już w pierwszym tomie, gdzie dowiaduje się, jak tragiczne i niesprawiedliwe miał dzieciństwo, dlatego potrafi zrozumieć silną potrzebę akceptacji nastoletniego czarodzieja. Pojawiają się też inni – Winograd umiejący porozumiewać się ze zwierzętami, Jodłowy zwany Myszką, który okazuje się być nieprzeciętnym Wędrowcem (mag posiadający zdolność teleportacji), Mówca Koniec (takie imię, nie koniec zdania), Obserwator Gryf, Wiatromistrz Diament, a także Zwycięski Promień Świtu posiadający talent ognia. Każdy z nich ma swoje tajemnice, które czytelnik poznaje jeszcze w tym tomie lub dopiero będzie miał okazję je odkryć, każdy jest odmienny i żywy, łatwo się z którymś utożsamić. Chłopcy, w oczekiwaniu na ostateczne egzaminy, które pozwolą im stać się błękitnymi magami, nazywają się Drugim Kręgiem, nie wiedząc nawet, jak bardzo to określenie będzie znaczące. Powoli tworzy się między nimi więź, której nie będzie w stanie rozerwać żadna siła, a łączy ich wspólna walka o zdobycie prawdziwej wiedzy.

W tej części wyraźnie zaznacza się ścieżka, którą obrała autorka, a zarysowała ją już w poprzednim tomie. Do świadomości młodych magów dociera, że ich starsi opiekunowie pragną władzy i wcale nie zamierzają kształcić następców oddanych magii i światu, ale ślepe narzędzia do realizacji ich własnych celów. Chłopcy stawiają cichy opór i mimowolnie „schodzą do podziemia”, sami zdobywając należną im wiedzę, co można porównać z postępowaniem młodzieży polskiej w latach powstań czy panowania komunizmu. Białołęcka wyraźnie dzieli świat pod względem Dobra i Zła, chociaż to Zło nie jest nieznaną, potężną siłą piekielną, a tkwi w ludziach i najbardziej odzwierciedla się w chęci autorytatywnego panowania i czynienia innych zależnymi. Widoczny jest rozłam nie tylko między mistrzami a młodymi „połówkami”, następuje on również wśród samych błękitnych. Jednak jedynie Wiatr Na Szczycie ma dość odwagi sprzeciwić się postępowaniu kolegów, chociaż w skrytości ducha popierają go Mówca Kowal i Stworzyciel Grzywa, o których zapewne jeszcze usłyszymy w dalszych częściach.

Ewa Białołęcka wciąż posługuje się prostymi aluzjami, utartymi schematami w budowaniu zarówno postaci, jak i świata, jednak to najlepszy sposób trafić w wyobraźnię młodych czytelników, którzy potrzebują wiary w samych siebie, przykładów, że mimo przeciwności można osiągnąć upragnione cele wytrwałością i własnym rozwojem. Przydałoby się, żeby książkę przeczytał też minister Zdrojewski i jego świta stojąca na straży polskiego systemu edukacji, może nauczyliby się z niej czegoś mądrego.

sobota, 28 maja 2011

O cenie za życie

Each man lived his own life, and paid his own price for living it. The only pity was one had to pay so often for a single fault. [...] In her dealings with man Destiny never closed her accounts.
Oscar Wilde, The Picture of Dorian Gray, Bounty Books 2005.

czwartek, 26 maja 2011

10 tysięcy przebiegu:-) - książki powędrują do... podejście drugie

Ponieważ Cyrysia się nie odezwała, wnioskuję, że nie jest specjalnie zainteresowana otrzymaniem książek, a ja nie zamierzam "ganiać" za nickami po sieci, szansę otrzymały więc kolejne osoby - tym razem książki mają szansę trafić do Elenoir. Gratuluję i proszę, podaj swój adres na mojego maila:-)

Wkrótce, mam nadzieję, zorganizuję kolejny konkurs, ale to nastąpi wtedy, jak zostanie przekroczona inna magiczna granica... 

wtorek, 24 maja 2011

A wszystkiemu winien liść! - "Mr. Nobody", scenariusz i reżyseria: Jaco Van Dormael, 2009

Wpis dedykuję Malakhowi:-)
Dawno już chciałam obejrzeć ten film, którego zapowiedź intrygowała podróżami w czasie i refleksjami nad sensem istnienia i miłości. Spodziewałam się dramatu egzystencjalnego, obejrzałam natomiast absurdalną tragikomedię o… no właśnie, o czym?

Przyznam szczerze, że nie do końca jestem pewna. Twórcy postarali się pomieszać fabułę tak, żeby widz miał nie lada problem z odnalezieniem właściwego sensu. Najczęściej takie poplątanie wątków oznacza, że tego sensu tam nie ma. I po części tak jest w przypadku Mr. Nobody, filmu, którego reżyserowi nie można zarzucić braku wyobraźni. Niestety jego wizja bardziej przypomina projekcje chorego psychicznie niż wielkiego myśliciela.

Historia jest tak naprawdę bardzo prosta, a jej skomplikowanie moim zdaniem nie przyniosło pożądanego skutku – refleksji nad sensem istnienia, sensem dokonywanych wyborów. Film daje wszystko i nic. Znalazł się tu wątek przeznaczenia, które nie istnieje, ponieważ wszystko jest wynikiem efektu motyla i fizyki kwantowej. Główny bohater, Nemo Nobody (którego imię niezmiennie kojarzyło mi się z bajką Finding Nemo, nazwisko natomiast gra na schemacie everymana), grany przez Jareda Leto, zdaje się przemieszczać między kilkoma alternatywnymi światami, walczy z czasem, usiłuje przewidywać przyszłość, dąży do spotkania swojej ukochanej Anny (Diane Kruger), po drodze żeniąc się to z Elise płaczliwą (Sarah Polley), to z Jean bezbarwną (Linh Dan Pham)… Widza głowa może rozboleć od przeskakiwania w to jeden, to w drugi świat, a ból potęgowany jest przez niestabilne ruchy kamery, która często traci ostrość. Co wrażliwsi mogą nabawić się stanów lękowych i przestać wychodzić z domu w obawie przed atakiem… klonowego liścia, który w Mr. Nobody jest sprawcą zarówno dobrych, jak i złych wydarzeń.

Gdy zobaczyłam zapowiedź filmu po raz pierwszy, przyznam, że do obejrzenia skusiło mnie nazwisko Jareda Leto, którego bardzo cenię po Requiem for a dream Aronofsky’ego. Mr. Nobody przyciąga również udziałem Diane Kruger i Rhysa Ifansa, jednak obraz o wiele lepiej się ogląda, gdy przynajmniej pierwszych dwojga nie ma na ekranie. Bardziej wiarygodnie i naturalnie wypadają młodzi Nemo (Toby Regbo) i Anna (Juno Temple).

Mr. Nobody jest o dziwo zabawny (a może to znowu moje spaczone poczucie humoru?), ciekawy w tych momentach, gdy główny bohater raczy naukowymi ciekawostkami o genetycznym instynkcie przetrwania czy dążeniu świata do chaosu, jednak przede wszystkim jest przekombinowany i sprawił, że z ulgą patrzyłam na napisy końcowe (aczkolwiek do ostatniej chwili byłam w strachu, że koniec okaże się początkiem). Rozwiązanie problematyki obrazu nie sprawiło, że westchnęłam z radością nagle olśniona niezwykłym przesłaniem, ale prychnęłam z irytacją na stracony czas.

poniedziałek, 23 maja 2011

10 tysięcy przebiegu:-) - książki powędrują do...

Obiecałam książki rozlosować w niedzielę wieczorem, ale miałam tak intensywny weekend, że zwyczajnie nie dotrwałam do wieczora. Dzisiaj jednak z przyjemnością chciałabym ogłosić, że obie powieści Marcusa Sedgwicka trafią do Cyrysi. Gratuluję! Dziękuję wszystkim za udział i jeszcze raz za życzenia, a Cyrysię proszę o podanie adresu, na który mam wysłać książki, na mój e-mail: eruanae@gmail.com.

czwartek, 19 maja 2011

Science fiction w wykonaniu sióstr Brontë

Znane przede wszystkim z powieści gotyckich (Emily Jane), wiktoriańskich (Charlotte, Anne) siostry Brontë pisały w dzieciństwie opowieści fantastyczne o wymyślonych przez siebie krajach zrzeszonych jako Glass Town Federation. Charlotte razem z bratem Branwellem pisali opowiadania z akcją osadzoną w świecie Angrii, a Emily Jane wraz z Anną umieszczały historie w świecie Gondal. Zeszyt, w którym rodzeństwo zapisywało swoje opowieści, można będzie obejrzeć podczas wystawy w Bibliotece Brytyjskiej (Londyn) zatytułowanej Out of this World: Science Fiction but not as You Know It, która zostanie otwarta już jutro. Kustosz biblioteki twierdzi, że chociaż w opowieściach przeważają wątki fantasy, to można się w nich także dopatrzeć motywów SF. Rodzeństwo narysowało również mapę swoich światów.

Swoją drogą, wystawa oferuje wiele ciekawych eksponatów, aż żal, że nie będę mogła się wybrać, chociaż wystawa trwa do 25 września 2011r...

[źródło: Flavorpill]

środa, 18 maja 2011

W koło Macieju - "Kod nieśmiertelności", scenariusz: Ben Ripley, reżyseria: Duncan Jones, 2011

Jesteś w ciele obcego człowieka i masz osiem minut, aby odkryć, kto wysadził pociąg, w którym zginął twój gospodarz, a jeśli ci się nie uda… Jesteś w ciele obcego człowieka i masz osiem minut, by odkryć, kto wysadził pociąg…

Tak mniej więcej można opisać fabułę Kodu nieśmiertelności, drugi po Moon pełnometrażowy film Duncana Jonesa, w którym pojęcie replay nabiera nowego znaczenia. Właściwie to niezupełnie nowego, ponieważ w podobnej tematyce utrzymany jest chociażby Next Lee Tamahoriego czy Deja vu Tony’ego Scotta, nie wspominając o Raporcie mniejszości Stevena Spielberga. Różnica między tymi trzema filmami a Kodem nieśmiertelności jest taka, że w filmie Jonesa główny bohater ma tylko zebrać informacje, które pomogą ocalić przyszłe ofiary, a nie zmieniać przeszłość, przynajmniej we wstępnym założeniu.

Widz rzucony jest w środek akcji i razem z kapitanem Colterem Stevensem (Jake Gyllenhaal) nie tylko raz za razem ponawia śledztwo mające pomóc w ujęciu zamachowca, ale także stopniowo odkrywa wiedzę o swojej roli w wydarzeniach i o sobie samym. Film, podobnie jak Moon, tylko bardziej sztampowo przedstawia władzę, w tym wypadku służby wojskowe, jako zło, wobec którego jednostka jest irrelevant (nieistotna, wyraz ten powtarza się częściej niż powroty głównego bohatera w przeszłość). Motywem jest również walka z czasem w różnych jego wymiarach, twórcy stawiają pytania o to, czy w istocie można wpływać na rzeczywistość, czy można wykorzystywać przeszłość w celu zmiany przyszłości, czy przeznaczenie faktycznie istnieje.

Film porusza też niezwykle drażliwy dla Amerykanów wątek po 11 września 2001 roku – obawy przed ponownym atakiem terrorystycznym, w sposób drwiący ze środków ostrożności podejmowanych w miejscach publicznych zrzeszających tłumy ludzi. Pierwszymi podejrzanymi Stevensa są pasażerowie pochodzenia arabskiego, co jest symbolem niemal paranoicznego lęku przed ludźmi z tych rejonów i wyrazem niesprawiedliwości, z jaką są traktowani po makabrycznych wydarzeniach z World Trade Center. Znalazło się też miejsce na refleksje nad zasadnością eutanazji czy powiązane z tym przekonanie o boskości, jaką zdają się posiadać niektórzy ludzie.

Kod nieśmiertelności to bardziej wybuchowa wersja Moon, powtarzająca podobne problemy, ale o wiele słabsza w grze aktorskiej. Jake Gyllenhaal gra zaledwie poprawnie, nie wywołuje większych emocji. Podobnie Michelle Monaghan wcielająca się w pasażerkę pociągu, Christinę, z którą Stevens nawiązuje dziwny romans, będący w moim odczuciu największym zgrzytem historii. Najsłabiej zagrał Jeffrey Wright jako wyrachowany Dr Ruttledge, dla którego liczy się tylko własna sława i osiągnięcia. Na uwagę zasługuje natomiast Vera Farmiga, czyli filmowa Colleen Goodwin, swego rodzaju przewodniczka Stevensa po nowym dla niego świecie, czuwająca nad jego postępami w śledztwie, a z czasem stająca się jego sojuszniczką.

Nie jest to obraz, który będę długo pamiętała, nie ma takiej siły przekazu, jaką miał Moon, z którym trudno go nie porównywać. Ot, takie filmidło na zabicie nudnego wieczoru.

poniedziałek, 16 maja 2011

Maj miesiącem zombie

A tak, nie wiedzieliście? Ponieważ w wielu filmach o zombie akcja rozgrywa się w kwitnącym życiem maju, Zombie Research Society uznało go miesiącem zombiaszczej świadomości (bardzo swobodne tłumaczenie moje, w oryginale Zombie Awareness Month). Z tejże okazji portal Flavorpill, który ostatnio bardzo polubiłam i często odwiedzam, przygotował pięć najlepszych jego zdaniem filmowych scen śmierci zadawanych przez zombie - ku przestrodze nam, nieświadomym niebezpieczeństwa ze strony żywiących się naszym przecież mięsem istot. Interesujące, chwilami przerażające, czasem zabawne, zresztą, obejrzyjcie sami.

niedziela, 15 maja 2011

Disney przewidział ślub Williama i Kate!

Wystarczy spojrzeć na zdjęcie poniżej, czyż to nie uderzające podobieństwo? I teraz na nowo odżyła bajka o Kopciuszku, który zdobył wymarzonego księcia...
[źródło: nickbauman.com]

sobota, 14 maja 2011

10 tysięcy przebiegu:-)

Obiecałam sobie kilka tygodni temu, że kiedy wejścia na mój blog przekroczą 10 tysięcy, zorganizuję konkurs. Ten próg został przekroczony jeszcze na początku tego tygodnia, ale nie miałam czasu zamieścić odpowiedniego wpisu, co teraz niniejszym czynię. Z formy konkursowej rezygnuję, ponieważ nie wymyśliłam żadnych ciekawych pytań ani zadania.

Chętnie jednak oddam w dobre ręce dwie książki Marcusa Sedgwicka - Królową Cieni i Pocałunek śmierci, powieści młodzieżowe, które jakiś czas temu zrecenzowałam i miło je wspominam.
Wystarczy się wpisać, podać swój nick (anonimowi muszą się ujawnić) i podać swój adres mailowy. Na zgłoszenia czekam do soboty 21 maja do północy, książki rozlosuję w niedzielę wieczorem.

    

piątek, 13 maja 2011

O zaufaniu do kobiety

Never trust a woman who wears mauve, whatever her age may be, or a woman over thirty-five who is fond of pink ribbons. It always means that they have a history.
Oscar Wilde, The Picture of Dorian Gray, Bounty Books 2005.

Nanieś korektę do swojego życia - "Erratum", scenariusz i reżyseria: Marek Lechki, 2010

Przeczuwałam, że Erratum to dobry film i nie myliłam się. Marek Lechki został już doceniony Złotymi Lwami i nie jest to w jego wypadku nagroda komercyjna, oklaskiwano go również na Camerimage. Teraz polski dramat mają możliwość oglądać zwykli ludzie, do czego bardzo zachęcam. Erratum bowiem to piękny w swojej prostocie, wzruszający obraz pokazujący, jak trudno odbudować spalone mosty, ale też dający pewność, że jest to możliwe.

Historia jest nieskomplikowana – Michał (Tomasz Kot) jedzie do rodzinnego Szczecina odebrać samochód szefa i w wyniku nieprzewidzianych okoliczności jest zmuszony spędzić tam kilka dni, co nie jest mu na rękę nie tylko dlatego, że jego syn ma za kilka dni przystąpić do Komunii Św. Prawdziwy powód tkwi w niedużym, rozsypującym się bloku, w nie mniej rozsypującym się mieszkaniu – Michał wyjechał z miasta, aby uciec od ojca (Ryszard Kotys), gburowatego, niechętnego mężczyzny, z którym nigdy nie miał najlepszego kontaktu, śmierć matki stała się świetnym pretekstem do wyjazdu.

Relacja Michała i jego ojca jest bardzo prawdziwa, pokazuje, jak mało ze sobą rozmawiamy, jak trudno nam przebaczać. Takie sytuacje, jak między dwoma mężczyznami na ekranie, zdarzają się niejednokrotnie w polskich rodzinach i dotyczą nie tylko synów i ojców, ale także córki i matki czy rodziców i dzieci w ogóle. To kolejny obok Sali samobójców film uświadamiający potrzebę komunikacji wśród najbliższych.

Obraz Lechkiego porusza wiele innych wątków. Mówi, jak łatwo przychodzi nam zrezygnować z własnych marzeń i pasji na rzecz konieczności czy statusu społecznego, i jak ciężko nam później trwać w swoim wyborze, chociaż na co dzień jesteśmy tak zabiegani, że tego nie dostrzegamy. Michał uzmysławia to sobie, gdy spotyka dawnego przyjaciela Zbyszka (Tomasz Radawiec). Kontrast w przedstawieniu ich obu porusza również widza. Film bardzo realistycznie oddaje polską rzeczywistość, nie taką, jaką znamy z popularnych seriali o nieszczęśliwych ludziach sukcesu, ale taką, jaką obserwujemy każdego dnia: podupadające blokowiska, pijaczków i bezdomnych włóczących się po okolicach, działanie polskiego prawa, wielkich korporacji, prawdziwe znaczenie altruizmu. W krzywym zwierciadle pokazane jest chrześcijaństwo katolickich księży.

Akcja toczy się powoli, film nie epatuje dramatem ani patosem, a wręcz spokojem i ciszą, co paradoksalnie porusza do głębi. Doskonałe aktorstwo, zarówno Kota i Kotysa, jak i pozostałych, przyciąga od pierwszej do ostatniej chwili. Wizualnie film jest po prostu przepiękny. Cudowne zdjęcia Przemysława Kamińskiego, zwłaszcza spienionych morskich fal, ale także wszystkich bohaterów, miasta, przy akompaniamencie nastrojowej muzyki Bartka Straburzyńskiego sprawiają, że od filmu nie odrywa się wzroku ani na chwilę.
Można stwierdzić, że wątkiem przewodnim jest cofnięcie się w przeszłość, w końcu Michał po powrocie do Szczecina spotyka dawnych przyjaciół i znajomych, usiłuje nawiązać kontakt z ojcem, naprawić wyrządzoną krzywdę spowodowaną własną nieostrożnością. Dla mnie jednak Erratum ma nieco inny wydźwięk. Sami wybieramy swoją ścieżkę i chociaż nie można cofnąć czasu, nie oznacza to, że jest za późno na pojednanie, przebaczenie, pożegnanie, nawet jeśli śmierć przyjdzie wcześniej.

wtorek, 10 maja 2011

Harry Potter w wydaniu mini komiksowym

Idealna pozycja dla tych, których męczy czytanie cyklu Harry Potter J.K. Rowling, a chcieliby się orientować, o co w nim chodzi, a nie oglądali filmów. Z okazji wczorajszego Free Comic Book Day strona Flavorwire opublikowała przezabawne komiksowe shorty ołówka Lucy Knisley z pierwszych pięciu książek o młodym czarodzieju z autorskimi dialogami rysowniczki. Moim ulubionym jest The Goblet of Fire, a jakie są Wasze typy?

Misja na Księżyc - "Moon", scenariusz: Nathan Parker, reżyseria: Duncan Jones, 2009

Nie będzie to długa recenzja, ponieważ nie sposób pisać o Moon Duncana Jonesa bez ujawniania szczegółów fabuły, co z kolei popsułoby całokształt filmu. Dlatego ograniczę się do krótkiego, no, krótszego niż zazwyczaj opisania wrażeń z seansu.

Moon został zrealizowany niewielkim, w porównaniu do hollywoodzkich produkcji, nakładem kosztów jako kino niezależne. Nie znajdziecie tutaj widowiskowych efektów specjalnych ani kosmicznych walk, nie ma też plejady gwiazd. Jest natomiast stacja kosmiczna na Księżycu, obsługiwana przez maszyny i nadzorowana przez jednego człowieka, Sama Bella (Sam Rockwell), który z ramienia potężnej korporacji pilnuje, aby do Ziemi docierały kapsuły mieszczące w sobie hel-3, nowe źródło energii wydobywane z naturalnego satelity naszej planety.

Jak na film jednego aktora, którego akcja osadzona jest głównie wewnątrz stacji kosmicznej, Moon przykuwa uwagę cały czas właśnie grą aktorską i opowiadaną historią. Duncan Jones wespół z Nathanem Parkerem udowadniają, że science fiction, a co za tym idzie fantastyka, może poruszać tematy istotne, te globalne i te bardziej osobiste, w sposób niezwykle poruszający i prosty zarazem. Film dotyka wielu ważnych kwestii: poszukiwania nowych źródeł energii przez ludzi, ich ekspansji w kosmosie, polityki wielkich firm, wobec których znaczenie pojedynczego człowieka jest nikłe. Ale przede wszystkim skupia się na tym pojedynczym człowieku. Na relacjach międzyludzkich, istocie człowieczeństwa, samotności, codzienności odosobnienia, a także na związku człowieka z maszynami, nie zawierającego jednak przerażającej wizji rodem z Terminatora, którą ostatnio twórcy science fiction lubią straszyć.

Moon to bardziej spektakl, gdzie didaskalia nie przypominają w niczym gadżeciarskich wynalazków, w których przoduje Hollywood. Główny bohater znajduje się w białych, wąskich pomieszczeniach, sypia na pryczy w niewielkim pokoju, jada w ascetycznie czystej kuchni, która nie różni się niczym od korytarza, ogląda stare filmy na zwykłym ekranie o wielkości może dwudziestu jeden cali, ćwiczy na bieżni, nudę zabija rzeźbieniem modelu miasta albo doglądaniem kilku roślin, z którymi rozmawia. Za jedynego „żywego” towarzysza służy mu inteligentny komputer Gerty, któremu głosu udzielił Kevin Spacey, urzekające w swojej prostocie wielkie pudło z kamerą o ruchomym obiektywie służącym za oko i ekranem z emotikonami, zmieniającymi się w zależności od potrzeby reakcji.

Film wyśmiewa amerykańską papkę, którą codziennie karmieni są obywatele Stanów Zjednoczonych, przekonywani o własnej niezwykłości i wyjątkowości, tak naprawdę służącej ich ogłupianiu i podporządkowaniu systemowi. Całości dopełniają piękne zdjęcia Gary’ego Shawa oraz rewelacyjna i doskonale współgrająca z obrazem muzyka skomponowana przez Clinta Mansella. Motywem tła jest natomiast piosenka Chesneya Hawkesa The One And Only, która, chociaż dla wykonawcy stała się prorocza (żaden późniejszy utwór nie odniósł takiego sukcesu, a piosenkarz pożegnał się z karierą po wydaniu drugiej płyty), jest ironicznym symbolem powtarzalności. Moon powinien się znaleźć w klasyce kina science fiction, a już na pewno znajdzie się na mojej liście najlepszych filmów SF.

O, i jednak całkiem sporo mi się napisało.
 
The One And Only - Chesney Hawkes

poniedziałek, 9 maja 2011

Kłapouchemu kolejnych stu lat!

Dzisiaj urodziny jednej z najwspanialszych i najsłodszych postaci literackich - Kłapouchy skończył właśnie 140 lat! Z tej okazji Chris Cox opublikował wpis poświęcony wiecznie smutnemu osiołkowi, w którym zastanawia się, skąd taką miłością go darzymy. Jeśli Kłapouchy jest Waszym, podobnie jak moim, najukochańszym bohaterem powieści A.A. Milne'a, przeczytajcie koniecznie.

niedziela, 8 maja 2011

Człowiek w żelaznej masce - "Iron Man", scenariusz: Mark Fergus, Hawk Ostby, Art Marcum, Matt Holloway, reżyseria: Jon Favreau, 2008; "Iron Man II", scenariusz: Justin Theroux, reżyseria: Jon Favreau, 2010

Bardzo lubię Roberta Downeya Jr. To aktor, który potrafi wcielić się w każdą postać i nadać jej własny rys. W głównej mierze  dzięki niemu przeniesienie kolejnego komiksowego marvelowskiego bohatera okazało się sukcesem. O ile jednak Iron Mana ogląda się z przyjemnością, o tyle Iron Man II odbija się czkawką powtarzalności.

Tony Stark jest bodaj najbardziej nieprzewidywalnym i najmniej pasującym do wizerunku herosa superbohaterem. Łączy w sobie poczucie humoru i bezczelność Spider-Mana oraz klasę, bogactwo i inteligencję Bruce’a Wayne’a, co w wydaniu Roberta Downeya Jr. sprawdza się rewelacyjnie, ponieważ aktor niezwykle uwiarygodnił postać wiecznego chłopca z koromysłem w klatce piersiowej odciągającym metalowe opiłki od jego serca. Pierwszy Iron Man pokazuje genialnego playboya, który z nonszalancją sprzedaje bajeczki o walce w sprawie pokoju, zarabiając krocie na dziedzictwie zmarłego ojca, wozi się wartymi miliony dolarów samochodami, podrywa piękne kobiety, które ulegają mu bez większych oporów. Dramatyczne wydarzenia, których widz jest świadkiem już po pierwszych minutach seansu, sprawiają, że klapki opadają Starkowi z oczu, nagle dochodzi on do wniosku, że czas zaprzestać produkowania broni, a skupić się na prawdziwym ratowaniu świata. Jego naiwność mogłaby doprawdy wzbudzać politowanie, jednak Downey Jr. sprawia, że widz wierzy w charakter Starka.

Zarówno w pierwszej, jak i drugiej części fabuła jest bardzo antywojenna. Twórcy filmów idą na szczęście nieco dalej, niż pokazanie wyraźnej granicy między złymi i dobrymi czy obrazu wojennych zgliszczy. Postawa antywojenna wyraża się także dużą dawką ironii, przynajmniej w pierwszej części – Stark pozuje do zdjęcia z żołnierzem w pełnym umundurowaniu unoszącym palce w znak pokoju, głównego bohatera ranią dotkliwie odłamki z jego własnej rakiety. Nie trzeba się głowić, żeby odnieść sytuację w Gulmirze do codzienności wojny w Iraku. Drugi Iron Man przedstawia hipokryzję amerykańskiego rządu, który stara się ukrywać niewygodne fakty wyścigu zbrojeń przed swoimi obywatelami, skupia się jednak bardziej na ukazaniu relacji Tony’ego z jego zmarłym ojcem, któremu młody mężczyzna zawsze chciał zaimponować, ale uważał się za nie dość dobrego.

Iron Man to jedyny bohater, którego nie trzeba demitologizować. Tony Stark sam się ujawnia przed światem. Nosi maskę nie dlatego, aby ukryć prawdziwą tożsamość, ale dlatego, że skutecznie go chroni przed ciosami niebezpiecznych wrogów. Wzbudza salwy śmiechu, rozmawiając ze stworzonymi przez siebie robotami czy przeprowadzając samoszkolenie z latania w stroju żelaznego człowieka. Ale jedno pozostaje niezmienne – podobnie jak Peter Parker czy Bruce Wayne kocha jedną kobietę, która wydaje się niemożliwa do zdobycia. Pepper Pots w wydaniu Gweneth Paltrow jest przeurocza, zachwyca swoją niewinnością i seksapilem, ale też niezależnością i zdecydowaniem. Potyczki słowne Starka i jego asystentki, aura napięcia między nimi są jednym z najmocniejszych atutów filmu, wypadają jednak tak naturalnie dzięki (znowu) Downey’owi Jr., który doprowadzał do szału Paltrow improwizowanymi dialogami.

Jak niebo i ziemia są również główni wrogowie Starka, chociaż różnice nie wynikają z poglądów ani charakterów, a raczej gry aktorskiej obu panów. Jeff Bridges jako Obadiah Stane przekonuje wyrachowaną postawą chciwca, który brak geniuszu usiłuje zrekompensować sobie przebiegłymi intrygami. Natomiast Mickey Rourke odwalił fuszerkę, wcielając się w postać Ivana Vanko, który poprzysiągł pomścić życie w nędzy i śmierć swego ojca, jednego z dawnych współpracowników Howarda Starka. Jako machający elektrycznymi kabelkami tleniony siłacz jest zabawny, ale w żadnym stopniu nie przeraża. Bardzo podobał mi się natomiast Sam Rockwell w roli Justina Hammera, typowej hieny wojennej, cwaniaczka będącego marną kopią Tony’ego. Mniej przekonujący są pozostali bohaterowie. Przyjaciela Starka, Rhodeya (w pierwszej części grał go Terrence Howard, w drugiej Don Cheadle) ledwo się zauważa, irytuje pojawienie się Nicka Fury’ego (Samuel L. Jackson), zapowiadającego The Avengers – film, w którym znajdzie się kilku bohaterów naraz, mdła jest również jego prawa ręka, Czarna Wdowa grana przez Scarlett Johansson, aczkolwiek przyznam, że moją ulubioną sceną w Iron Manie II jest jej walka z kilkunastoma ludźmi Hammera.
Moja ulubiona scena
Pierwsza część jest również lepsza pod względem wizualnym (chociaż w obu filmach za zdjęcia odpowiada Matthew Libatique) i muzycznym (kompozytorem do pierwszej części był Ramin Djawadi, drugiej John Debney). Efekty specjalne robią wrażenie, chociaż pobłażliwy uśmieszek wywołuje widok kręcącego tyłkiem Iron Mana w stroju cokolwiek nie postrzeganym jako najwygodniejsze wdzianko.

Podsumowując, gdyby nie Robert Downey Jr., filmy trafiłyby do przeszłości jako jedne z wielu średnich produkcji Marvela, a tak odniosły kasowy sukces jako całkiem zabawne antywojenne bajki.

piątek, 6 maja 2011

O historii gier słów kilka - "Cyfrowe marzenia. Historia gier komputerowych i wideo", Piotr Mańkowski, Trio

Gry towarzyszą mi od dzieciństwa, pamiętam jeszcze czasy gier typu Game & Watch, w której zbierało się do koszyka spadające jajka, w czeluściach szafy stoi jeszcze wysłużony Pegasus, moja pierwsza konsola do gier szyfrowanych na cartridge’ach, nigdy jednak nie zastanawiałam się nad ich historią. Kiedy więc nadarzyła się okazja wniknięcia w świat multimedialnej rozrywki i poznania jego korzeni w postaci książki Piotra Mańkowskiego, nie wahałam się długo. Cyfrowe marzenia uświadamiają, jak długą drogę ewolucji w krótkim czasie przebył przemysł gier. Pozycja wydawnictwa Trio i Collegium Civitas to z pewnością obowiązkowa lektura nie tylko dla fanów, którzy pragną znaleźć źródła inspiracji swoich ukochanych gier, ale także dobrze przygotowana praca opisująca rozwój całego przemysłu gier, od czasów pierwszych automatów poczynając na konsolach najnowszej generacji kończąc.

Mańkowski początek swojej opowieści umieszcza pod koniec lat 60. ubiegłego wieku, kiedy to w Stanach Zjednoczonych, kolebce gier, zaczęły powstawać i święciły triumfy automaty do gier, wielkie pudła z dedykowanymi do nich specjalnie prostymi zręcznościówkami polegającymi na odbijaniu piłeczki czy przemieszczaniem się kosmicznym statkiem po monochromatycznym, ograniczonym środowisku w celu zestrzeliwania innych statków. Era komputerów domowych nadeszła dopiero dwadzieścia lat później, ale to ona właśnie przyczyniła się do skoku w dziedzinie gier, zarówno technologicznego, jak i w konstrukcji światów i fabuł. Na tym z kolei skorzystali japońscy producenci konsoli, potomków automatów w dużo mniejszej wersji, którzy bardzo szybko odebrali władzę Amerykanom nad graczami.

Autor Cyfrowych marzeń zrobił jednak coś o wiele więcej, niż przedstawienie chronologicznej historii rozwoju przemysłu gier. Czytelnik nie otrzyma w książce takiej wyliczanki jak powyższa, rozbudowanej o kilka obrazków. Dostanie rzetelnie opracowaną ewolucję gier pokazaną przez pryzmat wzlotów i upadków większych i mniejszych potentatów rynku, takich jak Atari, Nintendo, Sony czy Electronic Arts albo Bioware. Mańkowski osadził swoją pracę bardzo mocno w kontekście rozwoju firm produkujących gry i sprzęt dla nich dedykowany, nie zapominając o przemianach społecznych i technologicznych. Poświęcił sporo czasu na zebranie odpowiednich materiałów, nie tylko w postaci bibliografii, ale również wielu wywiadów z ludźmi z branży.
Sporo smaczków znajdą w tej książce także miłośnicy fantastyki, którzy łatwo dojdą do wniosku, że przemysł gier ma wiele wspólnego z literaturą fantastyczną, choćby poczynając od tego, że pierwsza fabularna gra została zainspirowana światami z Dungeons & Dragons i tolkienowskim Śródziemiem, natomiast pierwszą w historii grą na podstawie powieści byłaby Jeźdźcy smoków z Pern na podstawie cyklu Anne McCaffrey, gdyby tylko Atari wykupiło prawa do adaptacji książek w 1980 roku. Jednak już dwa lata później wielki sukces odniosła gra Hobbit przeznaczona na pierwsze komputery. Wspólnym mianownikiem świata gier i fantastyki jest także trudność, z jaką przez lata wychodziły one z cienia zapaleńców do światła poważnie traktowanego świata kultury.

Autor obiektywnie ocenia gry, które zrewolucjonizowały rynek, poświęca wiele miejsca „kamieniom milowym”, do których zaliczają się gry, nośniki, na których je nagrywano, jak płyty CD, czy unowocześnienia techniczne typu grafika 3D, zastanawia się także nad fenomenem wirtualnych bohaterów, jak Mario Bros czy Lara Croft. Lektura Cyfrowych marzeń pokazuje dobitnie, jak daleko w tyle w sferze gier znajduje się Polska. Chociaż pierwsze gry powstawały w naszym kraju już w 1989 roku, to wciąż jeszcze raczkujemy w tym przemyśle, mogąc „pochwalić się” sprzedażą ledwo ponad półtora miliona egzemplarzy Wiedźmina (stan na 2010 rok), podczas gdy produkty zachodnich koncernów rozchodzą się w nakładzie rzędu kilkudziesięciu, a zdarza się, że i nawet kilkuset milionów kopii na całym świecie. Mańkowski, opisując kolejne ważne projekty, nie omija drażliwych tematów społecznych, jak przemoc i sposób określania kategorii wiekowej niektórych tytułów, a także związanej z tym ludzkiej hipokryzji w ocenianiu moralności producentów. Pozwala także zrozumieć, do czego doprowadziła komercjalizacja rynku, co można rozszerzyć na inne dziedziny naszego życia. Czarno-białe fotografie sprzętów, ludzi odpowiedzialnych za rozwój przemysłu oraz screenshoty z gier dopełniają całości doskonałego przewodnika dla każdego.

Przewodnik ten czyta się z prawdziwą przyjemnością, styl Piotra Mańkowskiego jest bowiem przejrzysty, pozbawiony mnogości technicznych terminów i akademickiego zadęcia, co znacznie ułatwia odbiór jego książki. Chwilami można się nawet uśmiechnąć do nazbyt kwiecistych porównań czy metafor, ale świadczy to tylko o ogromnej pasji autora i w żadnym wypadku nie ujmuje profesjonalizmu. Szkoda, że mniej postarała się ekipa redaktorska, przepuściwszy wiele literówek, błędów interpunkcyjnych, nie wspominając już o mnóstwie sierot (tak powszechnie w języku redaktorskim nazywa się pozostawienie jednoliterowych spójników i przyimków, a także niektórych liczb czy skrótów nazw na końcu linijki tekstu) szpecących końce wierszy pracy.

Recenzja także na portalu Katedra.

czwartek, 5 maja 2011

"That pencil-necked little weasel", czyli jak Gaiman okradł stan Minnesota

weasel - łasica:-)
Spokojnie sobie siedzę i przeglądam zagraniczną prasę, gdy moim oczom rzucił się artykuł na stronie Guardiana opisującym aferę złodziejską z Neilem Gaimanem na ławie oskarżonych. Lider Izby Reprezentantów Stanu Minnesota, republikanin Matt Dean na łamach Star Tribune zarzucił brytyjskiemu pisarzowi kradzież 45 tysięcy dolarów i nazwał go "pencil-necked little weasel [...] who I hate" (co w wolnym tłumaczeniu oznacza "ten mały, chytry urzędas, którego nienawidzę" - zabawniej jednak brzmi to w oryginalnym wydaniu)! Rzekoma kwota miała być wynagrodzeniem Gaimana za wystąpienie w Stillwater Library w Minnesocie wyłożonym z funduszu kulturalnego. Gaiman nie pozostał bierny - odpiera ataki na swoim blogu, ze spokojem i charakterystycznym dla niego humorem. Co dalej? Dean na razie przeprosił za "pencil-necked little weasel", ale nie zamierza cofać oskarżenia. Poczekamy, zobaczymy.

[źródło: Guardian]

Nowa "Przemiana" wg kota

Okładka książki
Stany Zjednoczone to prawdziwa kraina absurdów! Na fali paranormal romance wypłynęły książki będące remiksami literatury klasycznej. Wariactwo trafiło nawet do Polski - na jesieni zeszłego roku ukazała się książka Kamila M. ŚmiałkowskiegoPrzedwiośnie żywych trupów . Powstała nowa kategoria literatury, literary-horror smash up. Ale to nie koniec. W przyszłym tygodniu nakładem amerykańskiego wydawnictwa Quirk Books (to ono wydało Pride and Prejudice and Zombies, Sense and Sensibility and Sea Monsters oraz Android Karenina) ukaże się książka Coleridge'a Cooka zatytułowana... The Meowmorphosis, która powstała na podstawie opowiadania Franza Kafki Metamorfozy. W przerobionej powieści Gregor Samsa, przez Kafkę zmieniony w obrzydliwego robaka, obudzi się pewnego ranka jako uroczy kociak. Książka została uzupełniona ilustracjami oraz opowieścią z sekretnego, kociego życia samego Kafki.

[źródło: Guardian]

Oryginalne opowiadanie można przeczytać tutaj.

środa, 4 maja 2011

O rzeczach potrzebnych

[...] we live in an age when unnecessary things are our only necessities [...]
Oscar Wilde, The Picture of Dorian Gray, Bounty Books 2005.

wtorek, 3 maja 2011

Majowe w księgarniach i kinach

Chociaż wydawnictwa ruszyły pełną parą i w tym miesiącu pojawi się sporo książek, trudno jest wybrać coś interesującego z całego stosu paranormali... Udało mi się wygrzebać trzy pozycje, razem z dwoma filmami, z którego jeden chcę obejrzeć bardzo (aż sama się sobie dziwię), drugi z racji sentymentu do poprzednich części, maj przedstawia się dość ubogo.
KSIĄŻKI
Tytuł: Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach
Autor: Philip K. Dick
Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: 17 maja 2011

Nareszcie! Długo zapowiadane wznowienia twórczości Dicka ukażą się w pięknych wydaniach. Na początek Blade Runner oraz Ubik, miejmy nadzieję, że na tym się nie skończy, chociaż książki są wyjątkowo drogie, jednak wydawca zapowiada prawdziwą ucztę w przekładzie Lecha Jęczmyka.
Do roku 2021 wojny nuklearne starły z powierzchni ziemi całe gatunki zwierząt. Role domowych zwierzątek pełnią małe maszynki, produkowane przez Nexus Corporation. W tym opustoszałym i beznadziejnie smutnym postapokaliptycznymświecie Rick Deckard jest łowcą nagród. Jego zajęcie polega na „wycofywaniu z użytku” złych andriodów, także stworzonych przez Nexus, ale niechcianych na Ziemi. Główny bohater z wysiłkiem stara się zdefiniować zasady swojej przynależności do rodzaju ludzkiego w świecie zdominowanym przez inteligentne maszyny.
Specjalna edycja „dzieł wybranych” Philipa K. Dicka. Po raz pierwszy wydane będą w jednolitej szacie graficznej, w twardej oprawie. Autorem okładek i opracowania graficznego jest Wojciech Siudmak, znany doskonale naszym czytelnikom m.in. ze wspaniałego opracowania cyklu „Diuna”. Każdy z tomów oparzony będzie dodatkowym opracowaniem przygotowanym przez czołowkę polskich znawców gatunku – pisarzy, recenzentów, krytyków. Do tego tomu dotatkowy teks napisał jeden z największych znawców twórczości Dicka i najlepszy tłumacz jego utworów – Lech Jęczmyk.
Tytuł: Ubik
Autor: Philip K. Dick
Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: 17 maja 2011
"Wewnątrz świata rażonego obłędem, w którym konwulsjom podlega nawet chronologia zajść, normalność zachowują już tylko ludzie. Dick poddaje ich więc ciśnieniu przeraźliwej próby i w jego fantastycznym eksperymencie niefantastyczna pozostaje tylko psychologia bohaterów. Walczą oni do końca, stoicko i zajadle, z nacierającym zewsząd chaosem, którego źródła są właściwie niedocieczone… osobowości Dickowych światów biorą się zwłaszcza stąd, ze dogłębnemu rozszczepieniu i powieleniu ulega w nich – jawa… Końcowy efekt jest zawsze taki sam: rozróżnienie między jawą a zwidem okazuje się niemożliwością." - z posłowia Stanisława Lema do pierwszego wydania Ubika.
Specjalna, kolekcjonerska edycja „dzieł wybranych” Philipa K. Dicka. Po raz pierwszy wydane będą w jednolitej szacie graficznej, w twardej oprawie. Autorem okładek i opracowania graficznego jest Wojciech Siudmak, znany doskonale naszym czytelnikom m.in. ze wspaniałego opracowania cyklu „Diuna”. Każdy z tomów oparzony będzie dodatkowym opracowaniem przygotowanym przez czołówkę polskich znawców gatunku – pisarzy, recenzentów, krytyków. Do tego tomu dodatkowy teks napisał Łukasz Orbitowski, jeden z najzdolniejszych autorów młodego pokolenia.
Tytuł: Listy
Autor: Sławomir Mrożek, Stanisław Lem
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: maj 2011

Dla fanów twórczości obu panów, ale także dla tych, którzy interesują się czasami, w jakich obaj żyli. Premiera jeszcze dokładnie nieznana, więc bardzo możliwe, że zbiór listów ukaże się z opóźnieniem.
Dwaj wielcy pisarze. Dwie odmienne osobowości, dwa różne temperamenty. Wydawać by się mogło, że Stanisława Lema ze Sławomirem Mrożkiem niewiele łączyło. Okazuje się jednak, że pisarze przez wiele lat byli przyjaciółmi i pisali do siebie arcyciekawe listy. Nie tylko o literaturze, nie tylko o wielkiej polityce, ale i o czymś tak przyziemnym jak… samochody, których byli wielkimi miłośnikami. Mnóstwo w tej korespondencji ironii, słownych gier i żartów.
Opublikowanie listów Stanisława Lema i Sławomira Mrożka to wydarzenie kulturalne najwyższej rangi. Książka, wzbogacona o liczne fotografie, rzuca nowe światło na twórczość pisarzy i czasy, w których przyszło im żyć.
FILM
Tytuł: Ksiądz (3D)
Scenariusz: Cory Goodman
Reżyseria: Scott Charles Stewart
Data premiery: 13 maja 2011

Horror w 3D, a jednak ciągnie mnie do kina bardziej niż na kolejny prezentowany film. Wszystko to sprawka Paula Bettany'ego, który gra tytułową rolę, oraz trailera. Jeśli obraz zawiera więcej niż migawki, to może być jeden z lepszych filmów fantastycznych tego roku.
Film zrealizowany w technice 3D na podstawie znanego i bardzo popularnego komiksu autorstwa Min-Woo Hyunga. Paul Bettany wcieli się w postać księdza Ivana Issaca, który wypowie posłuszeństwo kościołowi i wyruszy śladem bandy wampirów, które porwały jego siostrzenicę.
Tytuł: Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach
Scenariusz: Terry Rossio, Ted Elliot
Reżyseria: Rob Marshall
Data premiery: 20 maja 2011

Czwarta, podobno ostatnia część przygód pirata Jacka Sparrowa, o, pardon, kapitana Jacka Sparrowa, który tym razem łączy siły z Barbossą w poszukiwaniu Fontanny Młodości, a na ich drodze staje Czarnobrody ze swoją córką. Film obejrzę wyłącznie ze względu na Johnny'ego Deppa i Geoffreya Rusha, którzy są genialni w swoich rolach, powstrzymuje mnie jedna osoba Penélope Cruz, której nie znoszę i wydaje mi się ona marnym zastępstwem za Keirę Knightley, aczkolwiek pierwszą można przynajmniej nazwać aktorką. W dodatku zamiast Gore'a Verbińskiego za sterem reżyserskim zasiadł Rob Marshall, w którego dorobku znalazły się takie gnioty jak Wyznania gejszy czy Nine.
Ekscentryczny i nieustraszony pirat, Jack Sparrow (Johnny Depp), wraz z kapitanem Barbossą (Geoffrey Rush) wyruszają w poszukiwaniu Fontanny Młodości. Kiedy o celu ich wyprawy dowiaduje się Czarnobrody (Ian McShane), wyrusza za nimi wraz ze swoją córką - Angelicą (Penélope Cruz).

Asimov inspiracją dla Bin Ladena?

Amerykanie mogą odetchnąć z ulgą. Osama Bin Laden nie żyje, jednak jego osoba na zawsze wpisała się w karty historii jako uosobienie największego zła, jakie nosiła ziemia od czasów Hitlera, przy którym chował się nawet Husajn. Nowina o jego śmierci nie wstrząsnęła mną tak, jak spekulacje na temat wpływu twórczości Isaaca Asimova na poglądy arabskiego przywódcy. Autorem tych rewelacji jest Giles Foden, który na łamach brytyjskiego Guardiana zastanawia się nad podobieństwami między charakterem Osamy Bin Ladena a bohaterem cyklu Fundacja Asimova, Hariego Seldonem, poczynając od przypuszczenia, że nazwę swojej organizacji Arab zaczerpnął od tytułu powieści - została ona przetłumaczona na arabski jako al-Qaida. Nie wiem doprawdy, śmiać się dalej czy załamać ręce?

[źródło: Guardian]

poniedziałek, 2 maja 2011

Niezamierzona parodia - "Zmierzch", Stephenie Meyer, tłumaczenie: Joanna Urban, Wydawnictwo Dolnośląskie 2009

Odkąd boom na „twórczość” Stephenie Meyer ogarnął także Polskę, a jej cykl otworzył puszkę Pandory zwaną paranormal romance, nie wstrzymywałam się od krytycznych opinii względem tego, co się dzieje wokół niej. Wciąż uważam, że ta niezwykła popularność Zmierzchu i jego bohaterów jest wynikiem doskonałej, ciężkiej pracy ludzi od marketingu, którzy dostrzegli w tym produkcie kurę znoszącą złote jaja, podobnie jak to z resztą było w wypadku cyklu o Harrym Potterze (i na tym kończą się podobieństwa). Ponieważ jednak nie jestem osobą, która krytykuje bez poznania danej rzeczy, postanowiłam sięgnąć po pierwszy tom. Przyznam szczerze, że ubawiłam się setnie podczas lektury Zmierzchu, aczkolwiek nie w sposób, jakiego spodziewaliby się spece od dobrego PR marki.

Zacznijmy od krótkiego wglądu w fabułę. Główna bohaterka jest nastolatką z rozbitej rodziny, wbrew własnej woli wysłaną do ojca, z którym nie ma najlepszego kontaktu, do szarego, deszczowego miasta. W dodatku, chociaż jej imię oznacza „piękna” i oczywiście dziewczyna nie należy do najbrzydszych, jest niezdarą i odszczepieńcem, a jednak przyciąga uwagę najbardziej tajemniczego, odmiennego chłopaka w szkole, o którym skrycie marzy każda dziewczyna. I nie jest to kwestia jej wyglądu albo charakteru… ale zapachu, będącego dla niego ulubionym gatunkiem heroiny. Ich powoli rodzącemu się uczuciu nie zagraża rodowa waśń ani mściwa koleżanka czy mściwy kolega ze szkoły, ale jego pochodzenie. Bowiem Edward jest wampirem, bez kłów co prawda, chodzącym za dnia, wprawdzie pochmurnego, gdyż w słońcu błyszczy niby jeden wielki cekin, nie pijącym krwi, choć jego ulubionym daniem jest świeżo rozszarpana puma. Ale jednak wampirem, który jest tak silny, że jego nawet najcichszy śmiech trzęsie całym łóżkiem, a chwila rozproszenia w momencie głaskania głowy ukochanej mogłaby skończyć się dla niej tragicznie roztrzaskaniem czaszki, który całą swoją wolą musi powstrzymywać się przed wąchaniem Belli, aby nie obudzić w sobie bestii wszak w nim drzemiącej. Jest także wampirem wielu zalet - potrafi prowadzić samochód, trzymając jedną dłoń na kierownicy czy obiec w mgnieniu oka cały las dla zastanowienia się nad dalszym przebiegiem rozmowy, albo śpiewać tak cicho, że człowiek może poczytać ruchy jego warg za drgawki. Nie wspominając już o boskim ciele Adonisa, które przyprawia Bellę o smutek, bo przecież jeden dotyk wywołuje w obojgu lawinę emocji, której nie mogą się poddać...

Szybka lektura książki sprawia, że można się zatracić i całkowicie zapomnieć o prawdziwym świecie, ja raz omal przegapiłam przystanek metra, na którym miałam wysiąść. W porę jednak otarłam łzy śmiechu, czytając o losie tych dwojga młodych (umownie, przecież Edward ma ponad sto lat), nieszczęśliwych ludzi (także umownie), którzy cały czas muszą panować nad swoją namiętnością, co bardziej udaje się jemu niż jej, chociaż to Belli grozi pożarcie przez ukochanego. Niejednokrotnie krztusiłam się ze śmiechu, nie dramatem, w jaki wpakowali się bohaterowie, ale z powodu pompatycznie prowadzonej narracji i sztuczne, stylizowane dialogi wkładane przez Stephenie Meyer w usta kliszowych bohaterów, z których starała się uczynić kogoś więcej niż byli – dwojgiem nastolatków (znowu umownie), którzy się w sobie zakochali. Nieporadność Belli i jej brak wyczucia w sprawach damsko-męskich z pewnością powoduje, że wiele czytelniczek się z nią utożsamia, ale twierdzenie, że jej fascynacja jest całkowicie niewinna jest już przesadą. To ona bowiem, nie Edward, dąży do sytuacji intymnych, to jej trudniej się oprzeć odmienności chłopaka, jego ciału czy zapachowi. Postać Edwarda także nie jest konsekwentna, jego postawa przyciągająca Bellę, by po chwili ją odepchnąć, jego zmagania z własną potwornością i namiętnością do dziewczyny wzbudzały we mnie politowanie, nie współczucie. Podobnie cała „rodzina” Cullenów jest tak nieprawdziwa jak to tylko możliwe – wampirzy baseball w czasie burzy? Jedyną prawdziwą postacią w powieści jest James, potwór, bezwzględny i krwiożerczy, który nie cofnie się przed niczym, aby dopiąć celu, chociaż jego motywacja w ogóle nie przekonuje. Natomiast jedynym prawdziwym wątkiem jest relacja Belli z jej ojcem, której jednak autorka nie poświęciła więcej uwagi.

Być może tłumaczenie książki nie należy do najlepszych, jednak nie można za wszystko obwiniać Joanny Urban. Gdyby miała dobrze przełożyć powieść, musiałaby po pierwsze, mieć więcej czasu, po drugie, napisać ją od nowa. Starała się jak mogła najlepiej, postanowiła nawet wyjaśniać takie oczywistości, jak to kim jest Bruce Wayne czy Peter Parker, była jednak na tyle ufna w inteligencję młodzieży, że założyła, że wiedzą, co to jest konurbacja.

Pewnie wiele osób, które czytały cały cykl i podobał im się, a trafią na tego posta, mnie zaatakują – trudno, co robić! Być może zaskoczę te osoby tym, co napiszę, ale książka nie byłaby wcale taka zła, byłaby wręcz jedną z najlepszych parodii wątku romansowego, na jaki miałam okazję trafić, w dodatku w bardzo ładnej okładce, gdyby nie fakt, że jest śmiertelnie poważna, a śmieszność jest jedynie wynikiem mojego (spaczonego lub specyficznego) poczucia humoru. Współczuję tylko tym biednym, zwyczajnym chłopakom. Jeszcze kilka lat temu konkurowali wprawdzie z „księciem z bajki”, ale większość dziewczyn prędzej czy później zdawało sobie sprawę z bajkowatości owych książąt i dawało szansę rzeczywistym facetom. Teraz akcja bajek osadzona jest we współczesnych realiach, a książę zamienił się w mrocznego wampira (lub wilkołaka), dobrego potwora, który chociaż zabija swoją kolację bez mrugnięcia okiem, zrobi wszystko, aby uchronić ukochaną przed sobą i wszelkim złem tego świata, a zaczytujące się w tych bajkach dziewczyny otrzymują ucieleśnienie swych marzeń w osobie filmowej postaci, w którą jednak wciela się żywy człowiek. Bajka przestaje być bajką...