sobota, 30 lipca 2011

Gdzie te heroiny?

Chodzi oczywiście o kobiece superbohaterki filmowe. Jason Bailey (tak, znowu z Flavorwire) zastanawia się, czy motyw superbohaterki ma przyszłość w kinie i próbuje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego są w tym świecie taką rzadkością.

Furtkę uchyliła Sigourney Weaver postacią Ellen Ripley, która jako jedyna może się mierzyć z postaciami kreowanymi przez Arnolda Schwarzeneggera czy Sylwestra Stallone'a. Za nią wychylają się Milla Jovovich jako Alice z cyklu Resident Evil, Uma Thurman jako Czarna Mamba z Kill Bill czy Angelina Jolie w roli Lary Croft i wielu innych. Jednak nietrudno dostrzec, że kobiecych liderek w filmach akcji jest nieporównywalnie mniej niż mężczyzn. Dlaczego tak się dzieje? Autor podaje dwa powody, które jego zdaniem są przeważające. Jakie? Przeczytajcie i oceńcie sami. Ja pewnie będę bardzo subiektywna, jeśli przyznam, że zgadzam się w dużej mierze z wnioskami (co nie oznacza, że jestem "wojującą feministką", czym jest kwitowana ostatnimi czasy niemal każda moja wypowiedź w temacie kobiety-mężczyźni), aczkolwiek sama lubię filmy akcji (no, może nie te ze Stallonem albo Seagalem, ale już ze Stathamem czy Bale'em czemu nie? I, umówmy się, w sporej części oglądam z tych samych lub podobnych pobudek, co mężczyźni czy nastoletni chłopcy). I wcale jakoś nie odczuwam braku żeńskich, silnych postaci w filmach.

[źródło: Flavorwire]

czwartek, 28 lipca 2011

Fantasy w ursynowskim klimacie - "Koniec pieśni", Wojciech Zembaty, Znak literanova 2011


Ostatnio dużo czasu spędzam w świecie arturiańskich legend, Marion Zimmer Bradley pokazała mi, jak znane wszystkim wydarzenia były postrzegane przez kobiety, dzięki Bernardowi Cornwellowi poznaję wersję bardziej wiarygodną historycznie. Jednak czy ktokolwiek zastanawiał się, co się działo po śmierci Artura i upadku Okrągłego Stołu? Próbą odpowiedzi na pytanie, co było dalej, jest powieść Wojciecha Zembatego Koniec pieśni, którą miałam okazję poznać dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak literanova. Jakie jest więc zakończenie legendy według polskiego debiutanta?

Podchodziłam do powieści z rezerwą, na co wpłynęły dwie kwestie. Pierwszą jest niezbyt ładna okładka z reklamą kojarzącą się ze spotem duńskiego producenta piwa, lekko już wyświechtaną, drugą niedawna lektura Nieprzyjaciela Boga Cornwella. W dodatku początkowe strony nie zachęciły mnie do lektury: błąd od razu na pierwszej stronie (wprawdzie nie bijąca po oczach literówka, ale… jakby nie było to pierwsza strona), brak oryginalności w przedstawieniu najważniejszego zrębu legendy, pojawia się wszechwiedzący narrator, chociaż prolog ukazany jest z perspektywy jednego z głównych bohaterów, Bedevira. Nie byłam więc najlepiej nastawiona, spodziewałam się kolejnej sztampowej książki ze schematycznymi postaciami, o której zapomnę zaraz po przeczytaniu ostatniej strony. Jakże się rozczarowałam! Pozytywnie.

Autor zdobył moje serce już na stronie 29., kiedy dowiedziałam się, że nie jestem typową polonistką. Dalej było już tylko lepiej. Otóż poznajemy historię zwykłych i niezwykłych ludzi wplątanych w przemyślną intrygę mającą na celu oczywiście panowanie nad światem. Niektórzy bohaterowie trafiają w wir wydarzeń zupełnie przypadkiem, inni są związani przeznaczeniem, losy wszystkich przeplatają się wzajemnie, czasem nawet najcieńszą nicią. Razem z nimi czytelnik wkracza prosto w powojenny chaos, w którym potężni druidzi próbują okiełznać pradawną moc, wzywając starych bogów. Zembaty miesza wierzenia różnych kultur, sprawiając wrażenie jedności, przywołuje z niepamięci zaginione bóstwa i istoty. Koniec pieśni to kolejna powieść, która świat legend przedstawia w bardziej prawdziwym świetle. To były czasy krwawych bitew, które nie mają w sobie nic chwalebnego, gdzie magia to nie hokus-pokus, ale potężna energia, wymagająca ogromnych poświęceń i determinacji. W tle pobrzmiewają przemyślenia nad współczesnością, zwłaszcza polską, ujęła mnie bezpośredniość i szczerość postaci, aczkolwiek tęsknoty za czasami „barbarzyńców” nie potrafię zrozumieć, nie mogłabym żyć bez wynalazków ludzkości.

Barwny styl, nie unikający realistycznych opisów (dotyczy to walk i druidzkich obrzędów, nie scen miłosnych, gdzie autor jakby ze wstydem uczniaka stosuje kwestie znane z tanich romansów) wciąga i nie pozwala się oderwać. Zembaty przeskakuje między dwoma światami, teraźniejszym i mitycznym, w wyważony sposób, w chwili kiedy zastanawiałam się, co się dzieje z bohaterami po drugiej stronie, otrzymywałam odpowiedź w kolejnym rozdziale. Mieszkańcy Ursynowa zdziwią się, że ich dzielnica może być miejscem tak mrocznych wydarzeń. Większa część akcji odbywa się w Brytanii tuż po śmierci Artura, w której panoszą się morderczy i bezwzględni Sasi. Wydarzenia odbywają się wartko, bez zbędnych przestojów, a lawirowanie między licznymi wątkami może spowodować zawrót głowy i ciągle zmusza do całkowitego skupienia, aczkolwiek gwałtowne cięcia w akcji czasem to utrudniają.

Każdy bohater ma tutaj swoją historię, którą czytelnik układa z drobnych kawałków rzucanych w kolejnych akapitach. I chociaż nie są to postaci oryginalne, nie, właśnie dlatego, że nie są oryginalne można je łatwo zrozumieć, z niektórymi niejeden czytelnik się utożsami. Autor starał się oddać portrety wszystkich z psychologiczną wiernością i o ile nie przeszkadzają mi pewne niedociągnięcia w ukazaniu strony polskiej (najmniej wiarygodnie wypada osoba Igiego), to nie przemawiają do mnie wizerunki Brytów. O samym Arturze wiele się nie dowiemy poza oczywistym, że był mężnym wojownikiem, który siał postrach wśród najgorszych wrogów, w ogóle nie przekonuje mnie Bedevir, który z nieudacznika i ofiary losu staje się nagle wojem na schwał. Morrigan, jedna z najważniejszych postaci w książce, pojawia się jedynie jako pretekst do rozpoczęcia akcji, przedstawiana jest jako złowieszcza uwodzicielka ze skłonnościami Elżbiety Bathory. Dysonans budziła we mnie także wiedza, bądź co bądź średniowiecznych postaci, o późniejszych wydarzeniach historycznych, jakie miały nadejść, kiedy po nich samych pozostanie już tylko wspomnienie.

Na uwagę zasługuje też wątek miłosny i to kolejny plus, bowiem relacja Bedevira i Mab nie jest przewidywalna, jak w wielu powieściach. Chociaż wprowadzony tylko dla urozmaicenia akcji, motyw uczuciowy zaskakuje bardziej pozytywnie niż zakończenie całej historii, które ma się nijak do poprzedzających je wydarzeń.

Owszem, powieść nie jest pozbawiona wad, ale jak na debiut wypadła bardzo dobrze i myślę, że odpowiedź na to, co się wydarzyło po odejściu Artura, jest całkiem prawdopodobna.

środa, 27 lipca 2011

Disnejowskie kreacje z historycznym kontekstem

Mój ulubiony portal Flavorvire z czeluści internetu wydobył bardzo interesującą kolekcję rysunków Claire Hummel, która zadała sobie trud zanalizowania sukni/sukienek bajkowych księżniczek Disneya pod kątem dopasowania do epoki historycznej, w której mogłaby przebiegać akcja bajek. Z jednej strony wydaje się to głupiego robotą, bo czy ktoś się kiedykolwiek nad tym zastanawiał, oglądając disnejowskie animacje? Z drugiej strony jednak wyjaśnienia rysowniczki i portrety jej autorstwa wiarygodniej oddające poszczególne epoki przykuwają wzrok, budzą wspomnienia i refleksje, że tak rzeczywiście mogłyby wyglądać słynne animowane princessy.

Mi najbardziej podoba się kreacja Belli z Pięknej i Bestii, nie tylko ze względu na strój, ale także całą postać bohaterki, spójrzcie tylko, jaka jest wyniosła! Zupełnie inna niż łagodna Bella z wersji oryginalnej.

[źródło: Flavorwire]

wtorek, 26 lipca 2011

Czego słuchają bohaterowie literaccy?

A raczej czego słuchaliby, gdyby mogli? Myśleliście kiedyś nad tym? Ja nie, dlatego ubawił mnie wpis Emily Temple z Flavorwire, która pokusiła się o wybranie kilku utworów, które mogłyby towarzyszyć rozpaczliwej egzystencji Gregora Samsy, bohatera opowiadania Franza Kafki Przemiana (o którego innej wersji pisałam jakiś czas temu).

Utwory ustawione są w kolejności odpowiadającej postępowaniu akcji, możecie ich również posłuchać po kliknięciu w link umieszczony we wpisie. 

Wydaje mi się, że najbardziej odpowiednią piosenką byłaby My Body Is A Cage w wykonaniu The Arcade Fire, aczkolwiek równie trafnym będzie A Pain That I'm Used To Depeche Mode. Trzeba przyznać, że mix robi wrażenie i w pełni oddaje nastrój fabuły i frustracji bohatera. To dopiero pierwsza z wielu składanek, już się nie mogę doczekać następnej.

[źródło: Flavorwire]

A tak swoją drogą, czy Wy słuchacie jakiejś szczególnej muzyki w trakcie lektury?

poniedziałek, 25 lipca 2011

"Śmierć nekromanty", Martha Wells, tłumaczenie: Sylwia Twardo, MAG 2002

Minął co najmniej miesiąc, odkąd przeczytałam powieść Marthy Wells i przyznam, że oprócz głównego zrębu fabuły niewiele z niej pamiętam, dlatego tego wpisu nie należy traktować jako właściwej recenzji.

Książkę miałam przeczytać w steampunkowym wyzwaniu, jakie postawiliśmy sobie przeszło rok temu, wtedy nie bardzo miałam na to czas. Po Śmierć nekromanty sięgnęłam z chęci poczytania powieści kostiumowej i w tym zakresie książka sprawdziła się znakomicie. Miejsce akcji, chociaż wydarzenia dzieją się w innym świecie i mieście, swoim mrocznym, pełnym intryg światem rozbłyskującym jedynie światłami gazowych latarni przypomina Londyn lub Paryż z przełomu XVIII i XIX wieku. Sama historia jednak nie bardzo mnie wciągnęła, być może dlatego, ze nekromancki wątek niezbyt trzymał się całości.

Poznajemy bowiem Nicholasa Valiarde, młodego ubogiego szlachcica, który wraz z grupą wyjętych spod prawa przyjaciół usiłuje dokonać zemsty na mordercy swojego przybranego ojca, hrabim Montesq. Nieoczekiwaną przeszkodą staje się szemrany nekromanta, który wchodzi Valiardowi w drogę podczas jednej z akcji. Okazuje się, że ma on pewne powiązania z efektami pracy ojczyma. W miarę wgryzania się w zagadkę, bohaterowie wplątują się w przerażającą intrygę tajemniczego osobnika mającą na celu władanie światem. Zamiast więc mścić się na znienawidzonym hrabim, Valiarde musi pokonać o wiele groźniejszego wroga.

Śmierć nekromanty zaliczyłabym do powieści łotrzykowskiej w klimacie fantasy, gdzie magia stanowi przedmiot nauki, oczywiście prawdziwej mocy mogą używać wyłącznie wybrańcy. Autorka sprawnie opisuje zaklęcia oraz wynalazek przybranego ojca Nicholasa - Eduardo z pomocą największych czarodziejów Ile-Rien zmontował kule mocy, które w teorii miały pomagać laikom w posługiwaniu się magią. W praktyce stały się przyczyną jego egzekucji pod zarzutem zakazanej nekromancji. Bohaterowie Wells są liczni, nie pozostają jednak w pamięci na długo, ich charaktery bowiem zbudowane są ze schematycznych klisz: mamy zdeterminowanego zemstą i cynicznego, a w głębi bardzo cierpiącego Nicholasa, wspierającą go, lojalną, piękną, ale posiadającą swoje tajemnice aktorkę Madeline, honorowego kapitana homoseksualistę Renarda, dobrodusznego i dżentelmeńskiego doktora Halle’a czy nieskazitelnego szefa policji Ronsarde’a. Jest natomiast niezbyt typowy mag. Arisilde Damal, potężny czarnoksiężnik, który swoją magię zaprzepaścił w oparach opium.

Książka niczym szczególnym się nie wyróżnia, misterna intryga niezbyt mnie przekonała, w wielu miejscach akcja została pocięta niczym filmowe kadry, z tym że autorka zapomniała o montażu. Rozczarowało mnie zakończenie powieści, wydaje mi się wymuszone, jakby Wells nagle stwierdziła, że nie ma sensu kontynuować historii, chociaż takie sygnały pojawiały się w toku powieści. Bardziej niż nad rozwiązaniem zagadki zastanawiałam się, dlaczego w powieści czasami używana jest kursywa dla wyrażenia myśli bohaterów, a innym razem pismo proste, czy to było autorskie zamierzenie, czy niedbałość redaktora? Dodatkowo irytowały mnie liczne literówki, mające szczególne upodobanie w imionach bohaterów.

sobota, 23 lipca 2011

Grabiński powrócił do łask

Jeszcze w tym roku nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka ma się ukazać zbiór opowiadań mojego ulubionego twórcy grozy, Stefana Grabińskiego, Demon ruchu i inne opowiadania, tymczasem od wczoraj w sprzedaży powinien się znaleźć tom dwóch zbiorów opowiadań - Księga ognia. Szalony pątnik - tego autora w serii Pionierzy fantastyki wydawnictwa Tryton. Nareszcie!

Tytuł: Demon ruchu i inne opowiadania
Autor: Stefan Grabiński
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: III kwartał 2011 r.
Demoniczna lokomotywa mija stację… w oknach wagonów brakuje szyb, a z pustki przedziałów zieje piekielna groza… Wraz z gwizdem rozchodzi się jęk potępionych dusz widmowych pasażerów… Wędrowny demon kolei przetacza się po chłodnej stali torów, pałając żądzą prędkości. Zbliża się herold śmierci… „Demon ruchu” to zbiór najlepszych opowiadań Stefana Grabińskiego, mistrza grozy, nazywany polskim Edgarem Allanem Poe i H.P. Lovecraftem. Historie wypełnione są tym, co dla Grabińskiego najbardziej charakterystyczne – potrzebą eksploracji tajemnych sił w gwałtownie zmieniającym się świecie początków XX wieku. Od widmowych pociągów, przez demony zamieszkujące kominy, po żywiołaki wzniecające pożary – horror Stefana Grabińskiego smakuje jak nigdy przedtem. I straszy, jak niewielu dzisiaj. Wszyscy na pokład! Demon ruchu odjeżdża. Podróż będzie niesamowita! Na początku zeszłego wieku ten niedoceniony wówczas polski pisarz zdawał się zauważać grozę nawiedzającą współczesność. Jego duchy i demony nie zamieszkiwały cmentarzy czy ruin, ale gnieździły się w parowozach, kablach elektrycznych czy gwałtownie rozrastających się miastach. To antyteza nostalgicznej fantastyki!— China Miéville, autor „Dworca Perdido” oraz „Miasto i miasto”
Tytuł: Księga ognia. Szalony pątnik
Autor: Stefan Grabiński
Wydawnictwo: Tryton
Data wydania: 22 lipca 2011 r.
Stefan Grabiński (1887 – 1936) klasyk polskiej fantastyki grozy, twórca horroru kolejowego. Autor licznych zbiorów opowiadań, powieści i sztuk teatralnych. Przez krytyków często określany mianem polskiego Edgara Allana Poe (którym się inspirował) lub polskiego Lovecrafta (którego był rówieśnikiem). Z kart jego utworów przebija zainteresowanie demonologią, okultyzmem i parapsychologią. Grabińskiego fascynowały również ówczesne mu nowinki techniczne, jak kinematografia czy kolej. To właśnie pod wpływem tej ostatniej fascynacji powstało najbardziej rozpoznawalne dzieło Grabińskiego, zbiór opowiadań „Demon Ruchu”. „Księga Ognia” i „Szalony Pątnik” to dwa doskonałe zbiory opowieści grozy, które łączy niepowtarzalny styl i język Grabińskiego. „Księga Ognia” poświecona jest w całości temu żywiołowi. To sześć niesamowitych opowieści o żywiołakach, walczących z nimi strażakach, podpalaczach i piromanach. „Szalony Pątnik” z kolei to iście psychonautyczna wyprawa w głąb ludzkiego umysłu, w którym czają się najkoszmarniejsze fobie, zbrodnie i dewiacje. Spis treści:
  • Księga ognia
  • Czerwona Magda
  • Biały Wyrak
  • Zemsta żywiołaków
  • Pożarowisko
  • Muzeum dusz czyśćcowych
  • Szalony pątnik
  • Szary pokój
  • Nocleg
  • Znak
  • Problemat Czelawy
  • Saturnin Sektor
  • Osada dymów
  • Dziedzina

czwartek, 21 lipca 2011

Człowiek człowiekowi wilkiem - "Synowie boga", M.D. Lachlan, tłumaczenie: Kamil Lesiew, Prószyński i S-ka 2011

Synowie boga M.D. Lachlana to jedna z nielicznych książek, których informacja na okładce niemal w stu procentach zgadza się z zawartością. Niemal, ponieważ o ile prawdą jest, że powieść brytyjskiego pisarza można zaliczyć do mrocznej fantasy, brutalnej i posępnej, posiadającej niekonwencjonalne podejście do mitu wilkołaka, to moje wątpliwości budzi stwierdzenie „w najlepszym wydaniu”. A wątpliwości te zrodziła koszmarna okładka, niestaranna redakcja oraz nierówny styl autora, który miota się między narracją w duchu mitologicznej przypowieści a współczesnym językiem.

Książka wzbudziła we mnie mieszane uczucia, nie należy bowiem do najgorszych, jakie czytałam, ale także nie zaliczyłabym jej do tych lepszych. Argumentów za i przeciw jest mniej więcej tyle samo i żadna szala nie potrafi przeważyć. Powieść nie wciąga od pierwszych stron, wręcz przeciwnie, przez co najmniej sto zastanawiałam się, czy nie odłożyć książki, nie mogąc zrozumieć, dlaczego król Authun powiódł swoich najlepszych wojów na śmierć, by porwać chłopca, który miał mu zastąpić syna, ponieważ sam nie mógł go spłodzić, dlaczego nie wziął pierwszego lepszego dzieciaka. Kwestia proroctwa, wg którego chłopiec ma być wyjątkowy, niewiele wyjaśnia, ponieważ czytelnik dowiaduje się jedynie, że było jakieś proroctwo. To, że zamiast jednego dziecka król znajduje bliźnięta, z których jeden (Wali) skazany jest na żywot królewskiego dziedzica, drugi (Feileg) na życie wśród wilków, służy jedynie zmyleniu czytelnika, aby dociekał, który z nich odegra w fabule większą rolę. Nie dość, że obaj bracia nie rozpoznają się niemal do samego końca, to nie zastanawiają się nawet, dlaczego są tak do siebie podobni, przyjmują ten fakt za coś oczywistego, co wydaje mi się niezbyt prawdopodobne. Lachlan ożywia nordycki mit o odwiecznej walce Odyna z Wilkiem Fenrirem w sposób tak poplątany i z nawarstwieniem tylu wątków, że czytelnik może mieć problemy z odnalezieniem się w opowieści. Miałam wrażenie, że autor sam nie do końca był przekonany do swojej historii i w chwilach, w których nie mógł wymyślić dalszego ciągu, pchał akcję nieoczekiwanym zwrotem wydarzeń.

Całkowicie nie pasował mi wątek trójkąta miłosnego, zbyt sztampowy, żeby stał się wiarygodny – jeden brat nagle zakochuje się w wybrance drugiego brata, dziewczyna nagle zaczyna się miotać między jednym uczuciem a drugim, absurdalnie usiłując sobie wyobrazić życie u boku, jakby nie było, wilka. Adisla jest tu nikim więcej jak pretekstem ciągu fabuły, to po nią wyrusza Wali, gdy porywają ją barbarzyńcy, to przez nią mroczna opowieść zmienia się miejscami w mdły melodramat. Ponadto Lachlan nie potrafił oddać właściwie rozterek Feilega, który całe życie wychowywany jako wilk nagle zaczyna odczuwać ludzkie emocje, nie jest przez to jednak zagubiony, nie czuje niepokoju. Zresztą żaden z bohaterów powieści nie jest tu skomplikowany, wodzowie są wielcy i bezlitośni, ich wojowie lojalni i waleczni, magowie szaleni i błogosławieni, a bogowie tajemniczy i egoistyczni. Ale mam wrażenie, że to akurat celowy zabieg, zważywszy, że cała historia stylizowana jest na mityczną przypowieść, w której rys psychologiczny nie odgrywa większego znaczenia.

Udał się natomiast autorowi najważniejszy i najbardziej przeze mnie oczekiwany wątek – wilkołactwa. Motyw przemiany od początku do końca prowadzony jest konsekwentnie, stopniowo, powiedziałabym nawet w sposób „narastający”, i nietuzinkowy, opleciony w nordyckie mitologie. Książka świetnie się sprawdza od strony obyczajowej – wiarygodnie oddany został obraz ówczesnej mentalności plemion. Magia jest tutaj kluczową częścią świata, obecna w nim na równi z powietrzem. Lachlanowi udało się doskonale pokazać, w jaki sposób we wczesnym średniowieczu funkcjonowały mity w życiu ludzi, jak czczono bogów i bano się ich kapryśności, z jakim szacunkiem i lękiem podchodzono do czarów, którymi władać mogli jedynie wybrańcy, płacąc za nie wysoką cenę. W Synach boga krew i mrok są stale obecne, czy to na polu bitwy, czy podczas rytuałów. Autor nie unika realistycznych opisów – miasta są pełne brudu i smrodu, walka naznaczona posoką i rozprutymi flakami, ludzie żyjący jak zwierzęta zachowują się jak one.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

wtorek, 19 lipca 2011

Dziesięcioro najbardziej cool

Hermiona zajęła 9. miejsce
Z okazji premiery czwartego sezonu True Blood redakcja Flavorwire przygotowała zestawienie dziesięciu czarownic i czarowników, którzy są najbardziej cool w kulturze popularnej. Do każdej z postaci (w tym jedna z bohaterów cyklu HBO, nie, nie jest to Sookie) podany został powód jej znalezienia się na liście i nie kierowano się potęgą czy wzbudzaniem strachu. Ciekawe, zabawne, budzące wspomnienia zestawienie. Na dziesiątym miejscu znalazła się Sabrina, nastoletnia czarownica, czyli Melissa Joan Hart, na pierwszym natomiast... nigdy nie zgadniecie.

niedziela, 17 lipca 2011

Uważaj, o co prosisz, bo może się to spełnić - "Coraline", scenariusz i reżyseria: Henry Selick, 2009

Coraline to jedna z dwóch książek autorstwa Neila Gaimana, których nie czytałam. Drugą jest Odd i Lodowi Olbrzymi. Nie mogłam się jednak oprzeć pokusie obejrzenia animacji na podstawie pierwszej z wymienionych powieści, kiedy okazało się, że jest dostępna w telewizji. Obejrzałam Coraline z zachwytem i w nie mniejszym stopniu chcę przeczytać książkę.

Najpierw opiszę wrażenia z filmu. Animacja w reżyserii Henry’ego Selicka, który jest również reżyserem, jest współczesną baśnią, nie bajką, ale baśnią w pełnym tego słowa znaczeniu. Główna bohaterka, tytułowa Koralina Jones (Dakota Fanning), ma jedenaście lat i właśnie zamieszkała z rodzicami w różowym pensjonacie, gdzie państwo Jones zajmują się pracą nad katalogiem i nie poświęcają wiele uwagi córce. Koralina się nudzi, denerwuje ją nowy, stary dom, ekscentryczni sąsiedzi w osobie byłego cyrkowca trenującego mysie występy oraz dwóch podstarzałych aktorek rewiowych. Irytację dziewczynki wzbudza również jej wścibski, gadatliwy rówieśnik Wyborne (Robert Bailey Jr.), którego imię wymawiane po angielsku można zrozumieć jako Dlaczego urodzony?, z dziwacznym kotem. Wszystko się zmienia, kiedy Koralina znajduje niewielkie drzwi w ścianie salonu, a po ich drugiej stronie ten sam świat, chociaż zupełnie inny, ciekawszy, bardziej kolorowy i przyjazny i niezbyt niepokoi ją fakt, że jej nowi rodzice i przyjaciele mają czarne guziki zamiast oczu. Nie wiem, czy słusznie, ale stylistyka opowieści i zawiązanie akcji bardzo przypomina mi Alicję w Krainie Czarów Lewisa Carolla.

Film, chociaż chwilami może się wydawać zbyt mroczny i niepokojący, zdecydowanie skierowany jest do dzieci, nawet kilkuletnich (no, może powyżej pięciu lat, powiedzmy). Mamy tu wszystko, co powinna posiadać prawdziwa baśń – silny kontrast światów i postaci, mnóstwo kolorów, przetykanego cieniami, nienachalny, aczkolwiek wyraźny morał i prawdziwie dziecięce podejście do przedstawianej historii. Coraline to nie jest bajka dla dorosłych w animowanej postaci, chociaż dorosłym też przyda się obejrzenie animacji. Doskonała i nietypowa pod względem plastycznym, cudownie pomieszana kolorami tęczy i gotyckością krajobrazu, okraszona rewelacyjną muzyką, za której kompozycję odpowiedzialny jest Bruno Coulais. Wręcz chciałoby się poznać kolejne przygody bohaterów, ale do tego Neil Gaiman musiałby napisać następną książkę.

Gwoli wyjaśnienia - tytułu recenzji nie zaczerpnęłam z hasła reklamowego, to było moje pierwsze skojarzenie po obejrzeniu filmu, jak widać słuszne.

piątek, 15 lipca 2011

Steven Spielberg rozczarowany grą koni

Jakiś czas temu pisałam, że Steven Spielberg zabrał się za współprodukcję i reżyserię obrazu War Horse na podstawie książki dla dzieci Michaela Morpurga, na podstawie której zrealizowano również sztukę zbierającą owacje na West Endzie. Niedawno reżyser wyraził ubolewanie, że prawdziwe konie biorące udział w filmie nie dorównują ludzkim animatorom konia teatralnego pod względem ekspresyjności i nie były skłonne wykonywać jego wszystkich poleceń.

No cóż, panie Spielberg, koń od człowieka różni się trochę...

Premiera filmowej adaptacji War Horse przewidziana jest na 28 grudnia 2011 roku w Stanach Zjednoczonych.

[źródło: Guardian]

środa, 13 lipca 2011

Horror w stylu przypowieści - "Sierociniec", scenariusz: Sergio G. Sánchez, reżyseria: Juan Antonio Bayona, 2007

Nigdy nie byłam wielką fanką horrorów, za bardzo się boję bać, ale od czasu do czasu lubię zajrzeć za zakazane przeze mnie drzwi i poczuć dreszcz strachu na karku. Jeśli już tak się zdarza, sięgam po prozę Łukasza Orbitowskiego albo Stefana Grabińskiego, ostatnio jednak coraz częściej zaglądam w literackie rejony grozy i horroru, w planach mam zapoznanie się z klasyką gatunku. Filmowo nie znoszę obrazów epatujących przemocą i krwią, nigdy nie byłam w stanie wytrwać dłużej niż pięć minut w oglądaniu Obcego, natomiast Lśnienie oglądałam z rosnącą fascynacją. Jednym słowem, wolę horror psychologiczny, operujący klimatem niepokoju zamiast porozrzucanymi wszędzie flakami. Dlatego postanowiłam obejrzeć Sierociniec, zaintrygowała mnie historia opuszczonego domu, w którym wychowała się Laura, by po latach przywrócić mu dawną funkcję, tytułowego sierocińca. Okazuje się, że dom kryje makabryczną tajemnicę. 

Przyznam, że film po części spełnił moje oczekiwania, nie spodziewałam się takiego finału i byłam poruszona rolą Belén Ruedy grającej Laurę, główną bohaterkę. Zachwycały mnie zdjęcia i sam dom, fabuła przypominała historię Piotruś Pan. Sam rozwój akcji był jednak schematyczny do bólu i po części przewidywalny. Uszy raziła koszmarna muzyka, całkowicie nie pasująca do atmosfery, a w momentach, które zapewne miały mnie przerazić, wybuchałam śmiechem. Nie podobało mi się również potraktowanie przez twórców wątku matki, zdolnej zrobić wszystko, by odnaleźć ukochanego synka, w opozycji do ojca, który nie może znieść całego napięcia i wyjeżdża. Skąd taka mała wiara w mężczyzn? A może tego typu rozwiązania są odpowiedzią na kino akcji, w którym mężczyzna jest wojownikiem? Nie wiem, ale widziałam chyba zbyt wiele filmów o takiej strukturze i czuję się nimi po prostu zmęczona.

Wspomniałam o Piotrusiu Panie, kto obejrzał lub obejrzy Sierociniec być może wpadł/wpadnie na ten sam wniosek. W ogóle obraz utrzymany jest w tonie swoistej przypowieści, takiej baśni dla dorosłych, której morałem jest nakaz, by słuchać dzieci, gdyż one jako jedyne widzą to, co dla nas, starszych jest już niedostrzegalne. Lekceważenie najmłodszych może doprowadzić do tragedii, o czym się przekonała główna bohaterka w najgorszy możliwy sposób. Gdyby jeszcze do zakończenia dokręcić równie dobrą pozostałą część filmu, byłby to naprawdę dobry i mądry horror.

wtorek, 12 lipca 2011

Piraci po raz piąty?

Johnny Depp głosił jeszcze w trakcie produkcji Piratów z Karaibów: Na nieznanych wodach, że nie zagra już jako Jack Sparrow (kapitan Jack Sparrow). Niestety (dla mnie, bo ostatnie części bardziej już męczą niż bawią, fani są zapewne zachwyceni), aktor jest w trakcie negocjacji z producentami serii i bardzo prawdopodobne, że ponownie zobaczymy go jako chwiejnego pirata.

Już w maju tego roku Jerry Bruckheimer zapowiadał, że pracuje nad scenariuszem do piątej części i że nie wyobraża sobie filmu bez Deppa. Wieści nie komentuje agent aktora ani dział prasy Disneya, pod patronatem którego obrazy były produkowane.

[źródło: The Wrap]

poniedziałek, 11 lipca 2011

Piosenka o cyklu "Harry Potter"

Tessa Netting zaśpiewała i zagrała (aż w dziewięciu rolach!) piosenkę wychwalającą cykl o Harrym Potterze, przygotowaną jako parodię utworu Hello pochodzącej z musicalu The Book of Mormon. Zobaczcie koniecznie!
[źródło: YouTube]

niedziela, 10 lipca 2011

O niemoralnych książkach

The books that the world calls immoral are books that show the world its own shame.
Oscar Wilde, The Picture of Dorian Gray, Bounty Books 2005.

sobota, 9 lipca 2011

Jak oni się zmienili!

Ostatnia część Harry'ego Pottera wkrótce w kinach, w sieci huczy od przeróżnych newsów i wspominek, a także artykułów w stylu "Co dalej". Najbardziej spodobał mi się pokaz zdjęć The Walt Street Journal, na których najważniejsi bohaterowie cyklu zaprezentowani są od najmłodszych lat do teraz. Czyż nie urocze?

Harry Potter to chyba jedyne kinowe zjawisko, które pozwalało obserwować dorastanie młodych aktorów i rozwój ich talentów. Fani rozpaczają i wiadomo, że nigdy nie będzie już tak samo i najpewniej żadna seria nie powtórzy tego sukcesu, a młodzi aktorzy mogą przebierać w propozycjach. Daniela Radcliffe'a zobaczymy w przyszłym roku w remake'u filmu grozy The Woman in Black (polska premiera na razie nieznana), za rok do kin trafi Comrade z Rupertem Grintem w jednej z głównych ról, a na jesieni tego roku będzie miał premierę dramat My Week with Marilyn, w którym Emma Watson zagra u boku Dominica Coopera, Michelle Williams, Julii Ormond czy Judy Dench. Które z nich pozostanie w zawodzie na dłużej? Zobaczymy.

piątek, 8 lipca 2011

Odarty z legendy - "Zimowy monarcha", Bernard Cornwell, tłumaczenie: Jerzy Żebrowski, Erica 2010


Zimowy monarcha Bernarda Cornwella jest pierwszą częścią trylogii arturiańskiej uznawaną przez wielu za jedne z najlepszych i najwierniejszych historii książek o czasach mitycznego Artura. Historycy wciąż się spierają, czy taka postać w ogóle istniała, ale badania wskazują, że w średniowieczu rzeczywiście mógł żyć wódz o tym rzymskim imieniu, ale czy zjednoczył Brytanię w walce z Sasami bądź innymi najeźdźcami? Na to pytanie, jak i na wiele innych nikt nie jest w stanie odpowiedzieć.

Od tego mamy legendy, tajemnicze i pełne magii opowieści stawiające Artura na równi z bogami Brytanii, wysławiające jego odwagę, roztropność, męstwo, mądrość i silną wiarę w chrześcijańskiego boga. Motyw arturiański jest nadal jednym z najpopularniejszych w popkulturze, mierzyło się z nim zarówno wielu pisarzy, jak i twórców filmowych. Większość jednak pozostawała wierna legendzie w najważniejszych szczegółach: Artur był mądrym i sprawiedliwym królem, z wianuszkiem wiernie oddanych rycerzy, z piękną i łagodną, aczkolwiek niezależną żoną Ginewrą, która płomienną miłością obdarzyła najlepszego wojownika w całej Brytanii, Lancelota z Jeziora, oczywiście z wzajemnością. W każdym wypadku mamy do czynienia z trójkątem miłosnym, przeważnie miłość między dwojgiem młodych jest czysta i prawdziwa, a starzec (jako taki jest przedstawiany w wielu powieściach, o filmach nie wspominając, mi już zawsze będzie się z nim kojarzył Sean Connery) mimo poczucia zdrady rozumie ich uczucie. Przeważnie obecny jest też Merlin i/lub Morgana, ten pierwszy jako niezwykle mądry i potężny, jego uczennica przedstawiana jest zazwyczaj w mrocznym świetle. Jest Excalibur, Avalon, czasem Pani Jeziora. I chociaż czytane przeze mnie jakiś czas temu Mgły Avalonu częściowo pokazały inną, bardziej wiarygodną i mniej magiczną wizję tamtej Brytanii i tego wielkiego króla, to Bernard Cornwell pozbawił legendę wszelkiego czaru.

Zdarzyło się to w krainie zwanej Brytanią (s. 15) – takie jest pierwsze zdanie powieści, brzmi jak początek baśni. I na tym kończy się baśniowość książki. Zimowy monarcha jest bowiem powieścią historyczną, w której autor odarł wszystkich bohaterów legendy arturiańskiej z mitycznego nimbu i chwały, pozostawiając zwyczajnych ludzi targanych wątpliwościami, słabych wobec własnych emocji i pragnień, wyrachowanych w dążeniu do władzy, czasami nieporadnych, chwilami cierpiących. Wciąż nie jestem w stanie otrząsnąć się z szoku, jaki wywołała we mnie lektura Zimowego monarchy, chociaż minęło już sporo czasu. Nie jestem też pewna, czy taka wizja historii, nie legendy, nie mitu, nie baśni, ale historii właśnie, mi pasuje. Nie wiem, czy nie wolałam Artura jako pół herosa, Lancelota jako pełnego namiętności, ale honorowego wojownika, Ginewry jako mądrej i łagodnej damy miotającej się w uczuciach i poczuciu winy. Najpierw Marion Zimmer Bradley, a potem Bernard Cornwell, zwłaszcza on, odmienili ich wizerunki tak bardzo, że nigdy już nie będę o tych bohaterach myślała tak samo.

Ba, przez dwieście stron zastanawiałam się, czy nie dać sobie jednak spokoju, bowiem opowieść Cornwella nudzi i męczy rozwlekłym tempem, irytuje osobą narratora, byłego barbarzyńcy, w chwili spisującego historię będącego już zestarzałym mnichem, wciąż przepraszającym swojego chrześcijańskiego boga. W wytrwałości trzymała mnie jedynie dbałość autora o zgodność ze źródłami historycznymi i świetnie odwzorowana obyczajowość tamtejszych ludzi. Potem dałam się całkowicie wciągnąć i prowadzić prostemu, aczkolwiek barwnemu stylowi autora, chociaż cały czas denerwował mnie narrator. Cornwellowi udało się coś, co rzadko wychodzi pisarzom – sprawił, że czytając książkę, czułam się tak, jakbym obserwowała ich życie i wybory, stojąc wśród nich. Rewelacyjnie odmalowana została ówczesna mentalność, zwłaszcza obecność wiary i mitów w życiu, proces przemian religijnych, które stają się wątkiem przewodnim powieści.

Sposób ukazania charakterów przypominał mi postaci z Mgieł Avalonu. Podobnie przedstawiony jest Artur, którego wielkość nie tkwi w posturze czy szlachetności, ale w inteligencji, umiejętności postępowania z ludźmi, nawet przebiegłości i wyrachowaniu. Wielbicielki Lancelota będą rozczarowane portretem, jaki mu namalował Cornwell, natomiast mi osobiście taki obraz odpowiadał, ten z legend wydawał się mdły. Bardzo podobne podejście autor ma również do druidów, których przedstawia jako potężną kastę polityków, mających świadomość, w czym tkwi ich władza:
Druidom nie wolno niczego zapisywać, to wbrew zasadom […] Słowo pisane staje się dogmatem. Ludzie zaczynają dyskutować, wyrażają własne zdanie, nawiązują do tekstu, tworzą kolejne manuskrypty, wdają się w polemiki i wkrótce zaczynają się zabijać. Gdy niczego nie zapisujemy, nikt nie wie, co dokładnie powiedzieliśmy, i zawsze można wszystko zmienić. (s. 330)
Cornwell uczciwie przedstawia również kobiety. Nie są one tłem ani bezwolnymi nagrodami mężczyzn, mają własne zdanie i dużą samoświadomość. Podobnie jak Bradley autor Zimowego monarchy stawia w opozycji kobietę chrześcijańską i barbarzyńską. Jedyną chrześcijanką jest tutaj królowa Igraine, która namawia Derfla do spisania historii o Arturze, typowa średniowieczna dama łaknąca romantycznych opowieści, pragnąca magii i tajemnicy, obwiniająca siebie za niemożność wydania na świat dziecka swemu mężowi. Pozostałe bohaterki, zarówno Morgana i Nimue, jak i Ginewra nie mają w sobie nic z uległych panien trzepoczących rzęsami i w pokorze słuchających mężów i księży. Obie druidki rywalizują ze sobą wprawdzie o względy Merlina, jest to jednak bardziej walka o władzę, o pozycję w Avalonie niż kwestia zdobycia mężczyzny czy przypodobania się jemu. Ginewra natomiast jest tu postacią niejednoznaczną. Nie wiem, czy naprawdę kochała kiedykolwiek Artura, czy omotała go po to tylko, aby zdobyć władzę, a o jej związku z Lancelotem czytelnik dowiaduje się z niepewnych plotek. Na pewno jednak ta rudowłosa piękność nie jest chrześcijańską fanatyczką, doskonale zna swoją wartość, jest niezwykle inteligentna i silna, bardzo mi zaimponowała i muszę przyznać, że chciałabym, aby była bardziej obecna w kolejnych częściach.

Jak wcześniej wspomniałam, Cornwell doskonale operuje skąpymi, historycznymi faktami, w obrazowy sposób pokazuje tworzenie się narodowości Brytów, konflikty społeczne i wojenne. W opisach jest oszczędny, co nie przeszkadza w dokładnym wyobrażeniu sobie poszczególnych władców czy sytuacji, w jakich się znajdują. Zimowy monarcha to kawałek dobrej historycznej prozy, intrygujący wstęp do losów Brytanii, Artura i pozostałych bohaterów. Szkoda tylko, że polska redakcja nie postarała się tak jak autor, w książce w oczy rzuca się mnóstwo błędów interpunkcyjnych czy literówek, niektóre strony sprawiają wrażenie w ogóle nie sprawdzonych. Nie przeszkodzi mi to jednak w zapoznaniu się z dalszym ciągiem historii.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

środa, 6 lipca 2011

Banderas współczesnym doktorem Frankensteinem

W trakcie przeglądania zagranicznej prasy natrafiłam na ten ciekawy artykuł-wywiad z Antonio Banderasem o najnowszym filmie Pedro Almodóvara, La Piel que habito (Skóra, w której żyję), którego polska premiera odbędzie się 16 września tego roku. Banderas gra w nim główną rolę, a jego postać, dr Ledgard, w niczym nie przypomina bohaterów, dzięki którym hiszpański aktor zyskał nie tylko sławę, lecz także uwielbienie milionów kobiet i miano "latynoskiego amanta". Przyznam, że nie śledziłam specjalnie kariery Banderasa, oczywiście widziałam Desperado, Maskę ZorroTrzynastego wojownika czy Pytanie do Boga i bardzo cenię jego aktorstwo, wydaje mi się jednak, że rola u Almodóvara jest pierwszą prawdziwie "niegrzeczną" w całym jego dossier i już nie mogę się doczekać. Tym bardziej, że film zebrał owacje na festiwalu w Cannes, no i nazwisko reżysera i scenarzysty w jednej osobie znaczy dużo.

Najnowszy film Pedro Almodóvara, niekwestionowanego mistrza współczesnego kina. Po raz pierwszy w swojej karierze twórca "Wszystko o mojej matce" sięgnął po materiał literacki i przygotował scenariusz na podstawie powieści "Tarantula" Thierry'ego Jonqueta. Książka opowiada o chirurgu plastycznym, który trzyma w zamknięciu w swoim mieszkaniu piękną Ewę. Kim jest tajemnicza kobieta? Jakie stosunki łączą ją z lekarzem? Prawda okaże się bardziej szokująca niż najśmielsze przypuszczenia. O "Tarantuli" krytycy pisali, że to Markiz de Sade i Jean-Paul Sartre w jednym, więc thriller "Skóra, w której żyję" na jej podstawie, ma szansę stać się jednym z najbardziej szokujących filmów w dorobku Almodóvara.

wtorek, 5 lipca 2011

Zapowiedzi na lipiec

Nie ma tego dużo, po prawdzie nie było nawet z czego wybierać, książka to nawet stricte fantastyczna nie jest, za to film... moja najbardziej oczekiwana premiera tego roku.
KSIĄŻKI
Tytuł: Sztuka wskrzeszania
Autor: Hernán Rivera Letelier
Wydawnictwo: MUZA
Data wydania: 20 lipca 2011


Mam wrażenie, że to może być przyjemna lektura na letnie wieczory, podoba mi się okładka, poza tym połączenie motywu wcielenia Jezusa Chrystusa i postaci prostytutki jako Magdaleny z miejsca bawi i intryguje.
Domingo Zárate Vega zaczyna dostrzegać złowieszcze znaki w kształtach chmur i trafnie przepowiadać drobne nieszczęścia. Po śmierci matki zostaje pustelnikiem i osiada w dolinie Elqui, gdzie wkrótce doznaje objawienia i odkrywa, że jest ni mniej, ni więcej, tylko nowym wcieleniem Jezusa Chrystusa. W 1942 roku dowiaduje się, że w miasteczku Providencia mieszka prostytutka, która szczególną czcią otacza Matkę Boską Szkaplerzną, a w dodatku ma na imię Magalena. Domingo wyrusza więc przez chilijskie pustkowia, bo pragnie, by stała się jego uczennicą i kochanką i wspólnie z nim głosiła rychły koniec świata. Domingo Zárate Vega, samozwańczy prorok, lepiej znany jako Chrystus z Elqui, wywoła poważne zamieszanie swoimi natchnionymi naukami. Groteskowe, a zarazem budzące sympatię postaci, płomienne kazania i wątpliwe cuda stanowią materię narracyjną tej pełnej humoru, surrealistycznej prozy, układającej się w niezapomnianą kronikę wyjątkowego miejsca i jedynej w swoim rodzaju epoki.
KINO
Tytuł: Harry Potter i Insygnia Śmierci, część II
Scenariusz: Steve Kloves
Reżyseria: David Yates
Data premiery: 15 lipca 2011

Absolutnie muszę iść na to do kina. Nie zamierzam co prawda "kończyć przygody w 3D" i jeśli tylko będzie taka możliwość, to obejrzę film w normalnej wersji z napisami. Z jednej strony czekam z niecierpliwością (co jest tym dziwniejsze, że przecież znam koniec), z drugiej strony odczuwam nostalgię na myśl, że to już koniec końców...
W drugiej części widowiskowego zakończenia serii walka sił dobra z siłami zła świata czarodziejów przeistacza się w otwartą wojnę. Stawka nigdy nie była tak wysoka; nikt nie może czuć się bezpieczny. Być może w trakcie nieuchronnie zbliżającej się ostatecznej rozgrywki z Lordem Voldemortem to Harry Potter będzie zmuszony do ostatecznego poświęcenia. Tak kończy się cała opowieść.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Dajcie kotom już spokój! - "Jedenaście pazurów", SuperNOWA 2010


Kot – jaki jest każdy widzi, ale czy na pewno? Od wieków uważany za kroczącego na granicy dwóch światów – ludzi i duchów, i dzisiaj postrzegany jest jako zwierzę pełne tajemnic. Fascynuje i irytuje nas jego niezależność, to, że chodzi własnymi drogami. Człowiek, zdobywca i władca całego świata, nie może sobie podporządkować jednego stworzenia. Zapewne z tych wszystkich względów osobowość kota jest ściśle związana z fantastyką, wielu jej twórców jest wielbicielami tych czworonogów, kot stał się swoistym symbolem fantasty. Jest bohaterem lub chociażby pojawia się w literaturze i wydawałoby się, że o kotach napisano już wszystko i w każdy możliwy sposób. Swoją cegiełkę w tym temacie dorzuciła SuperNOWA w 1997 roku antologią Trzynaście kotów, do której opowiadania napisali autorzy mniej lub bardziej związani z wydawnictwem. Ponieważ fascynacja kotami nie gaśnie i trwać będzie, wydawnictwo postanowiło powtórzyć sukces sprzed lat i rok temu ukazał się zbiór Jedenaście pazurów. Mam nadzieję, że kolejnej próby nie podejmie.

Jedenaście pazurów to jedenaście opowiadań, bardzo różnych w formie i jakości, jak to zwykle bywa w antologiach. Nie jest to jednak zbiór choćby w połowie tak dobry, jak Trzynaście kotów. Głównie dlatego, że Andrzej Sapkowski napisał tu tylko wstęp, a to jego opowiadania – Słoneczne popołudnie i Muzykanci – stanowiły najmocniejszą część poprzedniego zbioru. Jedenaście pazurów jest także bardziej mroczne, twórcy postawili na klimat niepokoju wywoływany przez kocią naturę, która, chociaż nadal tajemnicza i niezależna, jest przede wszystkim groźna i nie do końca przychylna ludzkości czy jakimkolwiek innym stworzeniom. Pomysł sam w sobie dobry, ponad połowie autorom nie bardzo się udał.

W moim przekonaniu błędem było otwarcie tomu opowiadaniem Jagi Rydzewskiej. Kot Szrekingera co prawda intryguje narracją kilkuletniej dziewczynki, wciągając w jej nieco chaotyczną, naiwną opowieść o tytułowym kocie, ale w pewnym momencie autorka stopuje akcję i rozwleka je, miejscami nudząc, co może zniechęcić do reszty utworów. Dużo ciekawszy jest Koszmar w Providence Łukasza Orbitowskiego, tchnące niepokojem i psychodelicznością opowiadanie ukazujące mroczne zakamarki kociego umysłu, w którym bohater, jeden z najważniejszych twórców grozy we własnej osobie, zdany jest na łaskę i niełaskę śpiącego zwierzęcia. Nietak Mirosławy Sędzikowskiej znowu mnie rozczarowało, tym właściwie, że prawie nic nie pamiętałam już na drugi dzień po przeczytaniu całkiem zabawnej historyjki o przedziwnych skutkach rzucania uroków na obczyźnie. Na długo w mojej pamięci pozostanie natomiast Kociarka. Piotr Patykiewicz przykuwa uwagę już pierwszym zdaniem i udowadnia, że dawne wierzenia w moc kotów wciąż istnieją, a to tylko ludzie zamknęli się we współczesności. Dobranocka Pawła Ciećwierza kontynuuje dobrą passę – to jedno z najlepszych opowiadań w antologii i jedno z najlepszych o Brighelli, którego autor przedstawił w Nekrofikcjach. Charakterystyczny cynizm rozpoznawalny już w pierwszych zdaniach używających kota jako pretekstu słownego do ukazania w krzywym zwierciadle obyczajowej scenki miłości starszego mężczyzny do młodej kobiety przypomina ostatnie filmy Woody’ego Allena.

Potem jednak przyszło kolejne rozczarowanie słabym opowiadankiem Marcina Wełnickiego o poetyckim tytule Nocą czarną jak kot, grającym schematem kota-obrońcy ludzkości, odwiecznego czuwającego w ukryciu, o którego mocach ludzie nie mają pojęcia. Na szczęście sytuację rozładował Witold Jabłoński Kotikiem, w iście kwiecistym stylu przedstawiający motyw przemiany w kotołaka, przed którym nie uchroni się żaden człowiek. Podobny motyw wykorzystał Paweł Kempczyński w bardziej mikropowieści niż opowiadaniu, Podłe życie, podła śmierć, aczkolwiek autor Requiem dla Europy poszedł w kierunku zagrożenia totalnego z kosmosu, świetnie pokazując zachowanie człowieka wobec takowego, atmosfera paniki i chaosu przenika z każdej strony. Także w tonie science fiction, chociaż o wiele zabawniejsza i najmocniejsza w całym zbiorze, jest historia Artura Baniewicza. Szczyt piramidy przedstawia alternatywną, oryginalną wizję świata, w której ludzie są zwierzyną hodowlaną dla… tego nie zdradzę, dość powiedzieć, że koty i tak są najmądrzejsze i najbardziej przebiegłe ze wszystkich istot. Gry z konwencją Baniewicza nie przebił Donat Szyller stylizowanym na czarny kryminał opowiadaniem Paskudny dzień w mieście. Wprawdzie bohaterem jest mój ulubiony prywatny detektyw (no, prawie) i chwilami opowieść jest nawet zabawna, ale język naszpikowany górnolotnymi porównaniami irytuje nieustająco. Najtrudniej było mi jednak przebrnąć przez fabułę skonstruowaną przez Marcina Przybyłka w Aquili, Aquili, a wszystko przez ogromną ilość technicznych szczegółów, która pozbawiła mnie zainteresowania akcją już po drugiej stronie, a musiałam zmęczyć jeszcze sześćdziesiąt!

Podsumowanie zatem nie wypada optymistycznie. Pięć dobrych opowiadań na jedenaście to marny wynik, zwłaszcza w kontekście hucznych zapowiedzi wydawnictwa jeszcze sprzed dwóch lat, na Polconie chociażby, że będzie inaczej, bardziej oryginalnie i zaskakująco. Jest inaczej niż w Trzynastu kotach, ale ta oryginalność się nie sprawdziła, zbyt naciągana, by mogła bawić tak dobrze jak przy poprzednim zbiorku.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

piątek, 1 lipca 2011

O diabłach

Kiedyś każdy miał diabła, czekającego tylko na niego w wierzbowej dziupli, ale odkąd sami pielęgnujemy w sobie szatana, już ich nie potrzebujemy. [...] Ludzie. Ludzie to diabły. Prawdziwych, starych diabłów prawie już nie ma. Słabe, zagubione, zaszczute przez ludzi i miasto. Mało kto się ich boi, większość z nas nie ma na to czasu.
Jakub Małecki, Pan Pianista i czarty [w:] Zaksięgowani, Powergraph 2009

Więcej Pottera w internecie

Dwa tygodnie temu Entertainment Weekly (oraz z pewnością inne portale i fani, pytano o to nawet Daniela Radcliffe'a) natrafił na tajemniczy link o nazwie www.pottermore.com. Wiadomo było, że witrynę zarejestrowała J.K. Rowling i będzie ona dotyczyła cyklu o Harrym Potterze, nie było wiadomo jednak, co dana witryna będzie przedstawiała. Po tygodniu dzikich spekulacji (najczęściej skłaniano się do wersji, że strona będzie prezentowała grę MMORPG na podstawie książek) autorka Harry'ego Pottera ujawniła, że strona będzie zbierała wszystkie informacje dotyczące cyklu, ciekawostki, newsy mniej i bardziej z nim powiązane publikowane przez Rowling, a także udostępniane będą e-booki. Fani pisarki i czarodzieja będą mogli brać czynny udział w tworzeniu serwisu jako zebrana społeczność.

Strona oficjalnie ruszy w październiku tego roku, a tylko wybrani będą mogli się zarejestrować wcześniej - taką możliwość otrzyma milion osób, które ukończą specjalne wyzwanie Follow the Owl (Podążaj za sową), początek akcji: 31 lipca. Jak będzie wyglądał interface witryny, można zobaczyć tutaj.

[źródło: Entertainment Weekly]