wtorek, 23 grudnia 2008

Razem będziemy żyć wiecznie - "Źródło", scenariusz i reżyseria: Darren Aronofsky

Jak nakręcić film o tak prozaicznej rzeczy, jaką jest śmierć w taki sposób, by nie zrobić łzawego melodramatu? Darrenowi Aronofsky'emu udało się to w Źródle.

Jakiś czas temu spotkałam się z opisami Źródła na filmwebie, według których film opowiada trzy historie, których bohaterami są te same osoby. Nic bardziej mylnego. Ci, którzy tak pisali, po prostu nie oglądali lub nie zrozumieli obrazu. Źródło opowiada bowiem jedną historię, dwojga kochających się ludzi: Izzi (Rachel Weisz) i Tommy'ego Creo (Hugh Jackman). Umierająca kobieta usiłuje powiedzieć swojemu mężowi neurologowi, że chciałaby ostatnie chwile spędzić tylko z nim, on natomiast nie poświęca jej czasu, gdyż pragnie odnaleźć lekarstwo na odmianę raka, który trawi ciało żony. Dwie pozostałe "historie" dzieją się w wyobraźni Izzi, w jej powieści zatytułowanej Źródło i związane są ściśle z nią i jej ukochanym mężem.

Źródło to najpiękniejszy film o śmierci, jaki widziałam. Niezwykle plastyczny, metaforyczny, a jednocześnie prawdziwy. Film pokazuje, co jest naprawdę ważne w życiu w prosty, ale niebanalny sposób. Pokazuje, że liczy się wiara, a nie religia (takie same motywy znajdziemy w chrześcijaństwie i religii Majów np) i że każdy tworzy swój własny mit, własną legendę. Przeplatające się ze sobą historie - prawdziwa i wyobrażone - układają się w całość, logiczną i zrozumiałą. Zdjęcia zrobione są mistrzowsko, co ciekawe, nie zostały zrobione przy użyciu grafiki komputerowej! Ujęcia kosmosu powstały bowiem na podstawie mikrofotografii reakcji chemicznych! Obraz uzupełnia muzyka niezrównanego Clinta Mansella - sprawiła, że unosiłam się w powietrzu, ponad wszystko co znane i odnajdywałam niezwykły spokój; zupełnie inaczej niż muzyka z Reqiuem dla snu, tamta jest psychodeliczna, sprawia, że rozpadam się na kawałki. Aronofsky to geniusz, który o codziennych problemach i zwykłym życiu potrafi mówić w niezwykle poetycki sposób. Również gra aktorska zachwyca - Rachel Weisz to przepiękna kobieta o niesamowitej łagodnej kobiecości; Hugh Jackman pokazał, że potrafi być nie tylko mściwym mięśniakiem ze sztyletami w rękach, ale też wrażliwym na ból, nie mogącym sobie poradzić ze śmiercią żony człowiekiem.

sobota, 20 grudnia 2008

O fantastyce - "Historia i fantastyka", Sapkowski & Bereś, SuperNOWA 2005

Długo zastanawiałam się nad zakupem tej książki i niestety odbiło się to na moją niekorzyść. Żałuję, że nie kupiłam lub chociaż nie przeczytałam jej w czasie pracy nad magisterką, miałabym kilka jeszcze koncepcji do opisania.

W Historii i fantastyce zebrane zostały wszystkie wywiady, jakie Stanisław Bereś przeprowadził z Andrzejem Sapkowskim, a było ich całkiem sporo. Duża pochwała należy się redaktorom, którzy ułożyli rozmowy, przeprowadzone przecież na przestrzeni lat, w logiczną całość. Wyszła z tego ciekawa rozmowa rzeka, polemika na tematy dotyczące głównie teorii fantastyki i książek Sapkowskiego.

Jeśli jednak ktoś sądzi, że dzięki tej książce pozna prawdziwego człowieka kryjącego się za pisarzem, może się rozczarować. Sapkowski bowiem konsekwentnie broni się przed odpowiedziami na pytania dotyczące jego prywatnego życia, poglądów politycznych i społecznych (choć te wywnioskować można między wierszami oraz uważnie czytając książki). Dużo można natomiast dowiedzieć się o podejściu Sapka do pisarstwa jako takiego, do konwencji fantastyki, sporo też o jego preferencjach czytelniczych.

Niestety przez niektóre wypowiedzi - z lekka nadęte i wyniosłe, czasem nawet pogardliwe - Sapkowski wydaje się niedostępny i zarozumiały, co może mu kiedyś zaszkodzić w stosunkach z fanami.

A tak przy okazji, mógłby coś już wydać, cholera, bo kończą mi się lektury...

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Na pograniczu horroru - "Wypychacz zwierząt", Jarosław Grzędowicz, Fabryka Słów 2008

Lubię prozę Jarosława Grzędowicza, właściwie znajduje się on obecnie na drugim miejscu moich ulubionych twórców. Ciekawa i niebanalna tematyka, poetycki styl, świetnie wyważony i inteligentny, z lekkim poczuciem humoru i pewnym dystansem, ale też refleksyjny, prawdziwy - to główne zalety tego pisarza. Dlatego nie zastanawiałam się długo nad kupnem Wypychacza zwierząt.

To zbiór opowiadań bardzo nierównych, jeśli chodzi o formę, bo są króciutkie, jak Hobby ciotki Konstancji, średnie (Weneckie zapusty) i mikropowieści, jak Buran wieje z tamtej strony. Pisane są również na różne tematy, zresztą to w końcu zbiór opowiadań, które znalazły się w różnych antologiach. I mam wrażenie, że tam powinny pozostać. Wydawanie takiego zbiorku czytelnik może zrozumieć jako "the best of" albo zwykłą komplilację i niestety lekko się zniechęcić. Na całe szczęście Grzędowicz zamieścił Posłowie, w którym przedstawia genezę poszczególnych opowiadań. Warto przeczytać, żeby wiedzieć, co dla kogo i po co zostało stworzone, albo co zainspirowało autora.

Ogólnie rzecz biorąc zbiorek całkiem mi się spodobał. Nie pochłonęłam jednak wszystkich opowiadań jednego po drugim, jak to było w przypadku Księgi jesiennych demonów. Zostały mi do przeczytania jeszcze 2 z 13 - Farewell Blues (to zaczęłam, ale ze względu na ciężką tematykę dałam sobie spokój, dość mam wojny, komunizmu i wizji państwa opiekuńczego, przynajmniej na jakiś czas) oraz Wilcza zamieć.

1. Hobby ciotki Konstancji - to krótkie, zwięzłe opowiadanko z zabawną i zaskakującą puentą.

2. Zegarmistrz i łowca motyli - nawiązujące do teorii "Efektu motyla". Jedno z moich ulubionych w tym zbiorze. Historia została przedstawiona interesująco, akcja płynie nieprzerwaną strugą, że nie można się znudzić, niebanalne zakończenie.

3. Nagroda - kolejne krótkie i ciekawe opowiadanko. Choć opowiada zdarzenie zupełnie nieprawdopodobne, odniosłam wrażenie, że wcale tak nie musi być. Ten kto się nie dostosuje do wymogów korporacji, źle kończy - taki wniosek niesie ze sobą "Nagroda" (tytuł jakże ironiczny). Być może nie zwróciłabym na to większej uwagi, ale jakiś czas temu przyjaciółka opowiedziała mi, że jej koleżanka została zwolniona, bo nie poświęcała się swojej firmie, nie zostawała po godzinach, nie integrowała się z kolegami z pracy i wolała czas poświęcać swojej rodzinie (była samotną matką dwójki dzieci). I jak tu nie odnieść wrażenia, że Grzędowicz ma rację...

4. Buran wieje z tamtej strony - ciekawie napisana mikropowieść, odwołująca się do konwencji historii alternatywnej i naszej prawdziwej historii w dość nietypowy sposób. Niestety od połowy czytałam już, żeby przeczytać. Autor powinien trzymać się albo krótkiej formy, albo powieści, średniawki bowiem niezbyt mu wychodzą - robi się za ciężko i niestrawnie od ilości refleksji na ten sam temat na tak małej przestrzeni.

5. Obrona konieczna - zdecydowanie numer 1 w całym zbiorze! Krótkie, zabawne i zaskakujące. Zakończenie wgięło mnie w poduszkę (uwielbiam czytać w łóżku;)). Więcej takich opowiadań!

6. Pocałunek Loisetty - w stosunku do tego opowiadania mam mieszane uczucia. W sumie mi się podobało, ale... No właśnie, nie potrafię nawet wyrazić, jakie "ale" mam do niego. Czegoś mi w nim brakuje, być może za mało jest dopracowane, naprawdę nie wiem...

7. Specjały kuchni Wschodu - takie sobie opowiadanko kulinarne, które może zniechęcić do sushi, albo wręcz odwrotnie, jak się nad tym zastanowić...

8. Weneckie zapusty - niezbyt mi się podobało, być może ze względu na wmieszanie wątku Casanovy. Facet jako wieczny łowca, nigdy nie zaspokojony seksualnie, który musi zaliczać kolejne panienki a i tak nigdy nie zazna satysfakcji. Przykre, chociaż może tak właśnie czują się ludzie uzależnieni od seksu? I znowu mam wrażenie, że gdyby autor bardziej się przysiadł i dopracował opowiadanie i wątek samego bohatera, wyszłoby by z tego coś porządniejszego.

9. Wypychacz zwierząt - nie wiem czy taki był cel autora, ale mnie przeraziła ta żona i córka głównego bohatera, które potrafiły wywrzeć na nim taką presję (żaden z niego facet tak po prawdzie i byłam trochę zniesmaczona jego postawą), że kazał wypchać ich ukochanego kotka wypychaczowi zwierząt, byleby tylko od niego nie odeszły.

10. Weekend w Spestreku - kolejna po Buranie... wizja zawoalowanego komunizmu i epoki PRL-u. Wyznam szczerze, że niezbyt podobają mi się te ciągłe aluzje autora do przeszłości, ale to tylko odczucie. A może to nie aluzja? Może Grzędowicz uznał za stosowne przed czymś ostrzec? Weekend... wzbudził we mnie pewien niepokój i jednak swoistą ulgę, dzięki czemu cieszę się z tego co jest i co mam i co mogę. Wolność to naprawdę fajna sprawa i trzeba ją doceniać.

11. Trzeci mikołaj - bardzo fajne opowiadanko świąteczne, takie... prawdziwe, jeśli chodzi o tego Mikołaja z zielonymi oczami. Bo cała reszta jest zbyt słodka jak na mój gust, tak jak cała polityka świąt zresztą...

piątek, 12 grudnia 2008

Wilk w owczej skórze, czyli o tym, jak Andrzej Sapkowski (nie)wpisuje się w konwencję fantasy, cz. II

Obiecałam kolejną porcję ukrytych aluzji z cyklu wiedźmińskiego, oto kilka najciekawszych z tych, które znalazłam. A na co Wy wpadliście?

Dajmy na to Shakespeare. Pewnie domyśliliście się powiązań między Ludem Olch z cyklu a elfami ze sztuki poety (ze Snu nocy letniej oczywiście)? Z tą różnicą, że elfy Shakespeare'a to słodkie istotki, no czasem robiące komuś niewielkie świństewko, ale nie krzywdzące nikogo. Aen Elle Sapkowskiego to wyrachowane bestie, które nie mają skrupułów, by niszczyć kolejne światy, a Auberon to jedynie marionetka z impotencją.

Czy przypomniało wam coś państewko Toussaint? Bajkowe księstewko Toussaint, w którym ludzie spędzają życie na beztroskiej zabawie, istnieje poza całym światem. Jest ono jakby wersją homerowskiej Wyspy Ajaji, na której tajemnicza Kirke przetrzymuje Odyseusza. U Sapkowskiego córkę Heliosa zastępuje czarodziejka, Fringilla Vigo, która swoimi czarami powstrzymuje Geralta od wyjazdu z Toussaint. Nie mówiąc już o zachowaniu księżnej państewka wobec informacji o wojnie toczonej przez Nilfgaard z Królestwami Nordlingów – jej wysłanie noty nakazującej natychmiastowe zawarcie pokoju czegoś Wam nie przypomina? Nie? A pamiętacie, co zrobiły Anglia i Francja na wieść o ataku Niemców na Polskę?

Wrócę jeszcze do jednego z opowiadań, w którym pojawia się niejaki baron Freixenet. On mówi, że to wiedźmin odczarował go z uroku dzięki koszuli z pokrzyw i przez to z kormorana zamienił się z powrotem w człowieka. Jeśli ktoś z Was czytał kiedyś baśnie braci Grimm z pewnością natrafił na baśń o sześciu łabędziach...

A Żelazne trzewiczki czytaliście? Jeśli nie, to nic Wam nie powie motto do Chrztu ognia o wiedźminie, który idzie na ratunek księżniczce i nie chce kostura, żelaznych trzewików i dzbana na łzy, a jego jedynym uposażeniem jest miecz.

Samo Prawo Niespodzianki, które łączy Geralta i Ciri, jest zaczerpnięte z baśni. Mowa o nim u braci Grimm, choć samo w sobie jest na pewno starsze. Titelitury - baśń, w której pewien karzełek wypowiada magiczną formułę o dziecku niespodziance.

Kto pamięta pierwsze polskie zdanie, zapisane w Księdze Henrykowskiej? Brzmiało Daj, ać ja pobruszę, a ty skocz do piwnicy po piwo;)

A kojarzycie Człowiek nie tylko elfowi, ale i człowiekowi wilkiem? Kto czytał Medaliony Nałkowskiej?

Najwięcej oczywiście odniesień do mitu arturiańskiego, ale to już nieco inna historia.

Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że nie tylko my, czytelnicy, mamy świadomość zabawy z konwencją i odniesieniami. Mają ją sami bohaterowie. Regis świetnie wie, jaki wzorzec wampiryzmu tkwi w ludziach, co umie wykorzystywać, by przetrwać. Reynart de Bois-Fresnes, błędny Rycerz Szachownicy również doskonale zdaje sobie sprawę z roli, jaką odziedziczył rodząc się szlachcicem:
Rycerze zawsze mówią jak kretyni. To taki znak, jak ta tarcza tutaj. Po nim, jak po godle na tarczy, bractwo się rozpoznaje. I kwituje to równie znaczącym stwierdzeniem, że jeśli urodziłeś się synem herbowego pana, to będziesz herbowym panem i umrzesz herbowym panem, napłodziwszy, he, he, he, herbowych panów. Niczego nie zmienisz, choćbyś pękł.
Sam Geralt już w opowiadaniu Mniejsze zło sygnalizuje, że wie czym jest konwencja. Kiedy Stregobor zaznacza, że Aridea często zwracała się do wieszczego Zwierciadła Nehaleni, Geralt przerywa mu kpiącym: ze zwyczajowym pytaniem, jak sądzę, „kto jest najpiękniejszy na świecie?”.

czwartek, 11 grudnia 2008

Magiczna kraina - "Angkor", Jacek Pałkiewicz, Zysk i S-ka 2007

Kiedy kilka lat temu obejrzałam Lara Croft: Tomb Raider urzekł mnie krajobraz Angor Wat w Kambodży. Dzięki książce Jacka Pałkiewicza wiem, że Angkor Wat to jedna, chociaż największa, z całego kompleksu świątyń khmerskich położonych na granicy Kambodży i Tajlandii. Natomiast zdjęcia do Tomb Raidera kręcono w Ta Prohm, jednej z lepiej zachowanych, ale i nowszych świątyń należącej do Angkor. "Angkor" to po khmersku "Miasto" i kilkaset lat temu znajdowała się tam siedziba jednego z najpotężniejszych ludów Azji.
Nie zamierzam jednak opisywać historii Khmerów ani jak powstały kolejne świątynie, tego dowiedzieć się można z książki Pałkiewicza. Niestety mam wrażenie, że podróżnik nie jest jednak świetnym historykiem, a co gorsza, nie ma talentu opowiadacza. Z mojej głowy ulatywały jego słowa w chwilę po przewróceniu kartki na drugą stronę. Zachwyciły mnie natomiast wspaniałe fotografie olbrzymiego kompleksu, niemal całkowicie pokonanego przez tamtejszą dżunglę. Zdjęcia są w większości wykonane przez Pałkiewicza i w tej dziedzinie nie można odmówić mu talentu. Pokazał Angkor jako miejsce doprawdy pełne magii i swoistej świętości, a jednocześnie w tych obrazach wyczuwa się pewien niepokój i wcale nie jest on związany z niebezpieczną sytuacją w tamtejszych rejonach.

Jeśli ktoś, tak jak ja, chciał dowiedzieć się więcej o historii i religii starożytnych Khmerów, to z pewnością książka Pałkiewicza takiej wiedzy mu nie da. Nie pozostawi w nim także głębszych przeżyć, chyba żeby wziąć pod uwagę jedynie przecudowne zdjęcia. Mniej więcej w jednej trzeciej książki zdałam sobie sprawę, że czytam już bez zainteresowania, suche fakty i nudne przeżycia samego autora. Nic więcej. Żadnych ciekawostek związanych z pobytem Pałkiewicza w tamtym rejonie, żadnych przydatnych informacji dla kogoś (np dla mnie) gdzie pojechać, od czego zacząć, jak się przygotować. Wiem, ta książka to nie przewodnik, jednak autor nie sądził chyba pisząc ją, że ludzie kupią ją wyłącznie po to, by dowiedzieć się, że to piękne miejsce i jak bardzo on je ukochał. Wydawało mi się, że chciał w ten sposób przekonać czytelników, że warto tam pojechać i warto walczyć o zachowanie takich zabytków. To, niestety dla niego, wiedziałam, zanim kupiłam Angkor.

Książka mnie rozczarowała. Sądziłam, że taki podróżnik, ktoś o takiej renomie na świecie, ma większą wrażliwość słowa i będzie potrafił przekazać mi swoje uczucia właśnie przez nie. Nie udało mu się zdecydowanie. Więcej nawet, gdyby nie fakt, że Angkor zainteresowało mnie już dawno, wręcz zniechęciłby mnie do odwiedzenia tego miejsca. Angkor należy traktować jak album pięknych fotografii niezwykłego miejsca i nic poza tym. Ten kompleks świątynny sam w sobie jest pełen magii i właśnie zdjęcia pozwalają to jeszcze bardziej dostrzec. Najlepiej więc na słowa nie zwracać uwagi i cieszyć oczy cudownymi krajobrazami. A ja kiedyś, za kilka lat, sama tam pojadę i przeżyję to na miejscu, a wtedy żadne inne uczucia nie będą się dla mnie liczyły.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Koszmarna noc blizn - "Noc blizn", Alan Campbell, tłumaczenie: Anna Reszka, MAG 2008

Skończyłam! Nareszcie! Po 3 miesiącach męczarni przeczytałam Noc blizn. Kupiłam książkę Alana Campbella zaintrygowana okładką i oczywiście opisem na tylnej stronie. Nigdy więcej.

Noc blizn to najgorzej napisana powieść, nie tylko fantasy, ale w ogóle powieść, jaką kiedykolwiek czytałam. Już nawet Noce i dnie były bardziej pasjonujące. Ale po kolei.
W starożytnym Deepgate mieszkają: młody anioł, zabójczyni i psychopatyczny morderca pragnący zemsty - lub odkupienia. Wstrząsający akt zdrady sprawi, że trójka niezwykłych bohaterów zjednoczny się w rozpaczliwej misji...
Tak głosi napis na tylnej okładce. I wszystko byłoby ok, gdyby... No właśnie. Młody anioł to jakiś niewydarzony wyrostek, który boi się wszystkiego i wszystkich i jest przewrażliwiony na punkcie swojego miecza. Po prawdzie, wzmianka o mieczu pojawia się częściej w całej książce niż imię jego właściciela. Freud miałby wiele do powiedzenia o autorze... Zabójczyni, należąca do cechu Spine asasynka, która tak bardzo chce przejść wszystkie mutacje, by nie czuć, że sama przestaje wiedzieć, czego chce naprawdę. Psychopatyczny morderca jest najlepszy. Nie wiem w ogóle, kto wpadł na pomysł, by tak go określić. To zrozpaczony utratą córki ojciec, któremu cierpienie pomieszało w głowie. Książka ma 419 stron, a tak naprawdę nie można do końca zorientować się, czym był ten "wstrząsający akt zdrady".

Fabuła jest tak nielogiczna, jakby autor kompletnie nie miał pomysłu, co dalej i pisał pod wpływem "strumienia świadomości". Motywacje i zachowania bohaterów prowadzą donikąd. Akcja prowadzona jest w sposób niezrozumiały i kompletnie chaotyczny. Niektóre fragmenty są całkowicie bez sensu i spokojnie Campbell mógł je sobie darować (tak jak napisanie książki, szczerze powiedziawszy). Żaden ze zwrotów wydarzeń mnie nie zaskoczyło, gorzej nawet, budziło wręcz mój niesmak i rozczarowanie.

To jakim językiem napisana jest książka też pozostawia wiele do życzenia. Gdyby to było jakieś 15 lat temu, pomyślałabym, że całą robotę schrzanił tłumacz. Jednak w dzisiejszych czasach, kiedy poziom języka angielskiego jest na wysokim poziomie, śmiem wątpić, czy sam autor zna go dostatecznie. Takich zwrotów jak "ból doskonały", czy "jego spojrzenie było tak twarde jak guziki od jego munduru" jest w tej powieści pełno, aż oczy bolą inteligentnego czytelnika. Opisy sprawiają wrażenie wymuszonych, a rzekomo "zwalająca z nóg wizja Deepgate" jest nie do wyobrażenia. Humor książki powala swoim brakiem:
Most linowy zakołysał się, kiedy na niego weszli.
- Jest bezpieczny? - spytał Dill.
- Oczywiście - odparł Devon. - O ile nie spadniesz.
Boki zrywać.

Odwrócony motyw boga i diabła jest niedorzeczny i naprawdę do niczego niepotrzebny i z niczego nie wynika. Autor zdaje się przywiązywać uwagę do szczegółów a swoim bohaterom i miejscom nadaje bezsensowne i paskudne imiona: Sypes, Dill (anioł, brzmi jak "Gil"), pan Nettle... Słownictwo książki jest bardzo ubogie, nie wiem, czy winić za to autora, czy tłumaczkę, ale któreś z nich na pewno nie wie jak wygląda słownik synonimów.

Jedyny, jeden jedyny dobry dialog, jest na stronie 309. Krótki, ale jest. Niestety moim zdaniem to zdecydowanie za mało, żeby nazwać książkę "jednym z najlepszych debiutów fantasy ostatnich lat". Jak dla mnie to jeden z najgorszych debiutów. Takie książki zniechęcają mnie do gatunku i przykro patrzeć, że w Polsce wydawcy sprzedają "chałę", opatrzoną łatką fantasy, przekonani, że fani i tak połkną. Połknęłam i mam teraz ogromny niesmak. Długo jeszcze nie spojrzę na półkę z książkami wydawnictwa MAG.