wtorek, 31 marca 2009

Uroki Transylwanii - "Dracula", scenariusz: James V. Hart, reżyseria: Francis Ford Coppola, 1992

Są filmy, które na zawsze pozostają w pamięci przez jakiś element - nastrój, muzykę, grę aktora lub aktorów, fabułę, zakończenie... To filmy, do których wracam rzadko, raz na kilka miesięcy lub lat. Jednym z nich jest Dracula Francisa Forda Coppoli. Film z 1992 roku, po raz pierwszy oglądałam go, mając może 12 albo 13 lat i byłam przerażona. W końcu horror.

Dzisiaj jednak film ma dla mnie zupełnie inny wydźwięk. To jedna z najcudowniejszych historii o miłości i wiecznym cierpieniu, jakie widziałam. Nie lubię Garry'ego Oldmana, ale w roli Draculi jest geniuszem. To w jaki sposób jednym ruchem mięśnia na twarzy potrafi przejść od łagodności do gniewu lub pożądania, jest mistrzostwem czystym! Ach, jakże zazdrościłam tej pustej i naiwnej Minie... Swoją drogą, to czemu właśnie ktoś taki jak Dracula pokochał kogoś tak mdłego jak ona.

Film ma niesamowity, mroczny, a jednocześnie pociągający klimat. Cudowne krajobrazy, wspaniałe przejścia z jednego ujęcia w drugie - w jednym momencie widzimy płomień świecy, która płynnie przechodzi w blask słońca. Muzyka Wojciecha Kilara dopełnia obrazu, wtapia się w tło tak charakterystycznie, że nie sposób słuchając jej na płycie nie poznać.

Dzisiaj pewnie uznawany jest za horror w stylu light, jednak dla mnie to prawdziwa klasyka. Dracula nie epatuje krwią, a jeśli już są krwawe sceny to wyraziste i nie pozostawiające wątpliwości. Można się przyczepić do tych efektów specjalnych, ale to był rok 1992 i z pewnością działały na wyobraźnię. Film przemawia emocjami samego tytułowego bohatera - żeby wyglądał jak paskudny wilkołak albo nietopyrz, nie wzbudza mojego strachu, a jedynie współczucie i żal. Kochać kogoś całą wieczność i tęsknić za nim to musi być ogromny ból i ten ból Oldman pokazał w sposób fenomenalny. Sceny między Draculą a Miną są tak naładowane napięciem, uczuciem i niepewnością, że ogląda się je z zapartym tchem.

Chciałabym wampirem być... Ehhh, rozmarzyłam się...

czwartek, 26 marca 2009

Kto nie ma pojęcia o fantasy - Dukaj, Orbitowski i Szostak o Fabryce Słów

Czas jakiś temu na blogu Maega natknęłam się na wzmiankę o pewnym artykule i kontrowersjach, jakie wzbudził w środowisku fantastycznym. Zaintrygowana przeczytałam i zniesmaczyłam się. Nie tematem - tutaj akurat dyskutanci nie odkryli Ameryki - ale jakością prowadzonej "rozmowy" i nieznajomością przez owych dyskutantów tematu.

Po pierwsze - rozmowa prowadzona jest według określonego schematu, który sugeruje kolejne pytania i tezy.

Po drugie - panowie używają takich terminów, jak "świadomość twórcza", "konwencja", czy "czasowość języka" i niestety z przykrością stwierdziłam, że sami niezbyt je rozumieją.

Po trzecie - tekst szerzy się od autoreklamy i reklam książek rzeczonych znawców tematu; nieładnie! To nieprofesjonalne!

Ciekawe jest, że to nadobne trio traktuje czytelników tak samo, jak Fabryka Słów - jak, nie przymierzając, pustogłowych, którym zależy jedynie na czytaniu o seksie i mordach; ani razu nie padło słowo "wielu" czy "większość", nie. Wszyscy czytelnicy to głąby, bo czytają książki FS, a nie Dukaja czy Szostaka. Otóż, drodzy panowie, wyobraźcie sobie, że czytałam Króla Ducha i jestem przekonana, że nie jestem jedyną!

Tekst szerzy się od złośliwości, kompletnie zresztą nieuzasadnionych. Orbitowski zarzuca np. Grzędowiczowi dzielenie akcji na akapity (szybka - krótkie, wolna - dłuższe), a sam stosuje się do tej zasady. Ance Kańtoch dostało się, że rozgrzebuje jeden i ten sam świat - wyraźnie widać, że nie czytali jej opowiadań i 13 Anioła. Zarzucają brak indywidualności stylu - no też coś! I to żeby jeszcze Żambochowi czy innym rzeźnikom! Nie, czepili się Grzędowicza, który nikogo nie podrabia i pisze po swojemu, albo Kańtoch - no pokażcie mi drugą taką!

O fantasy wypowiada się Dukaj - pisarz SF i od razu widać u niego typowe dla gości od fantastyki naukowej podejście - lekceważące, pełne wyższości. Proszę pana, o wiele trudniej wkręcić powieść w sztywne reguły konwencji, niż wymyślić coś kompletnie innego. Spróbowałby pan.

Ogólnie tekst, długi jak cholera, zmęczył mnie i przyprawił o mdłości. I nie dziwię się Grzędowiczowi, że zareagował. I chętnie powtórzę za nim: "A ten swój portret, wsadźcie se koledzy w kałamarz!"

poniedziałek, 16 marca 2009

Dotkliwe rozczarowanie - "Gra Anioła", Carlos Ruiz Zafón, tłumaczenie: Katarzyna Okrasko & Carlos Marrodan Casas, MUZA 2008

Książkę przeczytałam ponad tydzień temu, jednak nie chciałam umieszczać jej recenzji. Głównie dlatego, że nie mogłam otrząsnąć się z rozczarowania, jakie mi przyniosła po tak rewelacyjnym Cieniu wiatru. Jestem niemile zaskoczona, że można pisać tak nierówno.
Tak jak Cień wiatru zachwycił mnie wartką akcją, barwnymi bohaterami, humorem i malowniczością, tak Gra Anioła brakiem tego mnie rozczarowała. Książka jest zwyczajnie nudna, niestety. Zauważyłam, że Zafón  próbował stworzyć powieść ambitniejszą od sensacyjnego melodramatu, chyba jednak przeliczył się nieco.

Podobnie jak w Cień wiatru pojawia się tutaj motyw zaprzedania własnej duszy oraz powtarzania się historii - David Martin dokonuje tych samych wyborów, co Diego Marlasca. Mamy tutaj także niespełnioną miłość dwojga kochanków, Davida i Cristiny. O ile pierwszy wątek skojarzył mi się z Golemem Gustava Meyrinka (manekiny podobne golemom, przenoszenie się duszy z książki w ciało i na odwrót), o tyle ten drugi nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Miłość tych dwojga jest bezbarwna, wyprana z emocji, nie budziła we mnie ani żalu, ani tym bardziej radości. Motywacje bohaterów wydają się być niezrozumiałe i bezsensowne - zwykłe kukły kierowane przez nieznaną i niewyjaśnioną siłę (moim zdaniem, przez niezdecydowanego i nieumiejętnie prowadzącego je autora). Jedyną barwną postacią całej powieści jest Isabella, przyszła matka Daniela Sempere. Tylko ona wprowadza napięcie i humor. Andreas Correlli nie budził we mnie przerażenia, tym bardziej nie robił tego Marlasca.

Przyznam, że zaskoczyło mnie zakończenie, choć nie pozytywnie - odniosłam wrażenie, że w ten sposób autor chciał przeprosić czytelnika za wcześniejsze 600 stron książki; moim zdaniem, tylko się pogrążył.
Jedynym plusem, prócz Isabelli, była Barcelona - o wiele mroczniejsza niż w Cień wiatru, a przez to bardziej pociągająca swoją tajemniczością.

Pod względem merytorycznym nie mam żadnych zastrzeżeń - widać, że MUZA dba o stronę redakcyjną i korektorską swoich książek, co w dzisiejszych czasach jest godne pochwały.

piątek, 13 marca 2009

O piekle

Piekło jest wtedy, gdy budzisz się co rano i nie wiesz po co żyjesz.
Sin City, reżyseria: Robert Rodriguez, Frank Miller, Quentin Tarantino; scenariusz: Frank Miller, Robert Rodriguez, 2005

czwartek, 12 marca 2009

I'm in sin city - "Sin City", scenariusz: Frank Miller & Robert Rodriguez, reżyseria: Robert Rodriguez, Frank Miller, Quentin Tarantino, 2005

Są filmy, do których chętnie wracam raz na jakiś czas. Dla aktora/aktorki, atmosfery, fabuły, żartu... Lubię po prostu. Jednym z nich jest Sin City z 2005 roku. Pierwszy raz zobaczyłam ten film w kinie i zrobił na mnie piorunujące wrażenie. To jeden z najlepszych obrazów, jakie widziałam, nie mówiąc już o tym, że chyba jest najlepszą adaptacją komiksów w ogóle (chociaż komiksu nigdy nie widziałam, niestety).

Utrzymany w klimacie filmów noir z lat 40. pomieszanym z komiksową kreską. Genialne jest połączenie czarno-białego filmu z kolorowymi wstawkami - od razu domyślasz się, że ten kolor ma znaczenie, ma jakiś cel w opowieści. Sin City to poruszający wyobraźnię, momentami zabawny, ogólnie mroczny film. Wszystko się tu uzupełnia: atmosfera, gra aktorska (Rourke gra po mistrzowsku), obraz, muzyka (w kompozycji Graeme'a Revella i Johna Debney'a).

Najbardziej nie pasował mi tutaj Eliah Wood jako zabójca Kevin - nie wiem jak Wy, ale ja nadal widziałam biegającego i mordującego hobbita w leśnym wdzianku, tyle że z zielonymi oczami w okularach. Nie wie, czy takie było założenie komisku i czy tak chciał Miller, ale postać w milczącym (dzięki bogom!) wykonaniu Wooda jest śmieszna i żałosna.

Mimo wszystko Sin City to zdecydowanie jeden z moich ukochanych filmów, pozycja, którą każdy kinoman zobaczyć powinien i już.

wtorek, 10 marca 2009

Lek na emocje - "Equilibrium", scenariusz i reżyseria: Kurt Wimmer, 2002

Film jest z 2002 roku, w głównej roli Christian Bale. Oglądamy futurystyczny świat (nazwany, nie bez kozery, Librią), w którym uczucia i wszelkie emocje są zakazane pod groźbą spopielenia (czyli śmierci, jakby ktoś nie skojarzył;). Od samego początku nasuwają się skojarzenia z Matrixem braci Wachowskich, ale Equilibrium wypada dużo lepiej, jest mniej przekombinowany. Fabuła nawiązuje do systemów totalitarnych - jest jeden pan i władca, a pozostali muszą się mu podporządkować, gdyż wtedy czeka ich szczęśliwe i pełne dostatku życie. Od razu widz czuje, że to taka sama bzdura jak każdy inny ustrój. Bale wciela się tutaj w postać mnicha Johna Prestona, zajmującego się czystką wśród zbuntowanych partyzantów (tych normalnych, czujących ludzi). Chociaż jest człowiekiem, to życie na prozium (nie mylić z prozakiem) zmieniło go w maszynę wykonującą wszelkie rozkazy bez mrugnięcia okiem. Dopiero śmierć "przyjaciela", Partridge'a, który okazał się czującym, zaczyna zmieniać postrzeganie świata przez Prestona.

Film polecam szczególnie tym, którzy Bale'a kojarzą już tylko i wyłącznie z Batmanem. Aktor po raz kolejny udowadnia, że ma świetny warsztat, mimo nie ukończonej żadnej szkoły aktorskiej. We wspaniały, prawdziwy sposób pokazuje przemianę bohatera, od niczego nie odczuwającego asasyna do człowieka z krwi i kości.

W filmie poza rewelacyjnymi scenami walki podobał mi się jeszcze jeden fragment - scena, w której Preston ratuje z rzezi szczeniaka. To mój ulubiony moment w filmie, prawdziwy, zabawny jednocześnie, uzmysławiający bohaterowi, kim nie chce już być. Raziło mnie trochę polskie tłumaczenie, miejscami rozwalające cały nastrój. Powtarzał się motyw krzyża jako symbolu męczeństwa, przynajmniej tak to odebrałam. W dodatku symbol Librii przypominał mi sfastykę, też znaczące.

Przesłanie Equilibrium jest jasne - jaki jest sens istnieć dla samego istnienia? To emocje, uczucia, pasje nadają bieg naszemu życiu.

Całej scenerii filmu dopełnia wspaniała, klimatyczna muzyka skomponowana przez Klausa Badetta.

poniedziałek, 9 marca 2009

O czterech jeźdźcach Apokalipsy

Armia, małżeństwo, kościół i bank - oto czterech jeźdźców Apokalipsy.
Carlos Ruiz Zafón, Cień wiatru, MUZA 2005


O pięniądzach

Problemem nie jest zarabianie pieniędzy samo w sobie. Problemem jest zarabiać je, robiąc coś, czemu warto poświęcić całe życie.
Carlos Ruiz Zafón, Cień wiatru, MUZA 2005

środa, 4 marca 2009

Jaki tam z niego szalbierz - "Szalbierz", Tomasz Łysiak, Picaresque 2007

Zachęcona dobrymi recenzjami na kilku blogach, kupiłam książkę Szalbierz Tomasza Łysiaka. I, cholera, żałuję.

"Lepsze niż Sapkowski" - no dajcie spokój! Co tu w ogóle porównywać?! Łysiak ani swoim pomysłem, ani stylem nie dorasta ASowi do pięty nawet jednej, nie wspominając już o dwóch. Szalbierz to książka nudna jak flaki z olejem. Jak zachwala wydawca, Szalbierz to powieść awanturnicza twardo osadzona w realiach XIII-wiecznej Polski. No cóż, wiadomo, że wydawca usiłuje zareklamować produkt jak najlepiej - ten jednak, kto oczekiwał (ja!) tych realiów, srodze się zawiódł, natrafić można jedynie na kilka wzmianek o ogólnej sytuacji politycznej. Nie jestem historykiem, ale dobrze wiem, bo sama się tym interesuję, że miodów w byle jakich karczmach w XIII wieku nie podawano.

Co do języka - Łysiak dobrze wczuwa się w stylizację, ale nic poza tym. Jego język jest drętwy i nawet najbardziej żywa akcja opowiadana przez niego jest, jakby to był spacerek po lesie.

Bohaterowie są marnie zaledwie naszkicowani, cały szalbierz to człowiek kruchego charakteru, kiepska wersja zbója o dobrym sercu. Jego niekonsekwencja w działaniu jest irytująca, a sarkazm wcale nie zabawny. Pozostałe postacie są równie kiepsko zbudowane psychologicznie.

Czytając książkę, miałam wrażenie, że autor sam nie wie, co chce w niej umieścić i w jaki sposób przedstawić swój pomysł, swoją drogą bardzo odtwórczy i źle zorganizowany.

Książce Łysiaka i ogólnie samemu pisarzowi mówię zdecydowane "NIE!". Powieści awanturnicze wychodziły chyba jedynie Sienkiewiczowi... A szkoda, bo w historii Polski tkwi ogromny potencjał, nie mówiąc już o naszej mitologii i religii.