czwartek, 25 kwietnia 2013

Świat należy do marzycieli - "Złomiarz", Paolo Bacigalupi, tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz, MAG 2013


Złomiarz Paola Bacigalupiego jest powieścią zapowiadaną jako zapierająca dech przygoda w ponurym świecie przyszłości. Po wszystkich ochach i achach, jakich się nasłuchałam o stylu i oryginalności autora, spodziewałam się doświadczyć tego w trakcie lektury Złomiarza. I chociaż powieść mnie nie zachwyciła, to jednak przyznam, że spełnia wymogi książki młodzieżowej i z pewnością spodoba się dziesięcio-, może jeszcze trzynastolatkom. Jeśli jednak dorosły czytelnik potrzebuje kilku godzin oderwania się od szarej rzeczywistości, bez wysilania mózgownicy, a przy tym oczekuje klimatu rodem z postapokaliptycznych filmów lat osiemdziesiątych, to również jemu Złomiarz przypadnie do gustu.

Najnowsza powieść Bacigalupiego to klasyczna powieść przygodowa, sztafaż dystopijnej przyszłości nie ma w sobie nic szczególnego, mi wręcz kojarzył się z filmami typu Mad Max 3 czy Wodny świat (które zresztą lepiej prezentują świat przedstawiony niż autor powieści). Główny bohater, Nailer Lopez, to kilkunastoletni chłopiec żyjący na jednej z plaż Zatoki Meksykańskiej i pracujący przy wydobyciu złomu z wraków statków zalegających przybrzeżne wody. Dzieciak nie ma matki, a jego ojciec jest pijakiem, rozrabiaką i ćpunem, któremu lepiej schodzić z oczu, nie ma więc lekkiego losu. Świat jest podzielony na biednych, bogatych i nowobogackich. Szczęście sprzyja sprytnym i nieuczciwym. Jak widać, niewiele się zmieniło w przyszłości.

Nie jest to jednak powieść o tym, jaki to świat jest zły i niesprawiedliwy. Bacigalupi umiejętnie wplata do niego takie iskierki, jak lojalność, przyjaźń czy odwaga. Jego bohaterowie są wiarygodni, chociaż dość szablonowi; ich rozterki są jednak prawdziwe, kiedy muszą się zmierzyć z tym, co ich spotyka. To również, a może przede wszystkim, powieść o tym, że warto marzyć, warto żyć marzeniami, a także o tym, że do spełnienia marzeń nie zawsze prowadzą oczywiste ścieżki. Warto być wytrwałym, kierować się dobrem i postępować godnie, a jest szansa, że w którymś momencie życia los się uśmiechnie. Naiwny nieco morał opowieści, chociaż po drodze do niego spotkamy kilka ostrzeżeń, i przykładów na to, że świat niczego nie daje, nie jest sprawiedliwy. Bacigalupi potrafi pokazać młodemu czytelnikowi obie strony, delikatnie i nienachlanie wskazując odpowiedni według siebie kierunek.

Jak wcześniej wspomniałam, zarówno fabuła, bohaterowie, jak i styl nie robią wielkiego wrażenia. Historia jest bowiem dość prosta, chociaż nie zawsze oczywista. Z zapowiadanej super przygody wyszła raczej przygoda lokalna, ponieważ akcja powieści ogniskuje się głównie w jednym miejscu. Podobne odczucia mam wobec stylu autora. Prosty, często operujący tymi sami zwrotami język nie zachwyca, lecz mając cały czas w pamięci, że nie jest kierowany do mnie, podchodziłam do niego z przymrużeniem oka i spędziłam całkiem przyjemne kilka godzin. Autor umiejętnie przemawia do młodego czytelnika, nie schodząc poniżej przyzwoitej poprawności.

Złomiarz to całkiem udana przygodówka, nadająca się na scenariusz filmowy z dość ciekawą, współczesną fabułą, interesującymi bohaterami. Jestem przekonana, że producenci Disneya zrobiliby z tej opowieści kinowy przebój.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

piątek, 12 kwietnia 2013

Pyrkonowo 2013 - sobota (23.03.2013)



Ponieważ w sobotę pierwszą zaplanowaną prelekcję miałam o 14.00, to nie spieszyłam się ze wstawaniem i szykowaniem się. Na śniadanie wyciągnęłam moją ekipę do pobliskiej naleśnikarni, po czym spacerkiem przebyliśmy tę samą niełatwą drogę ku MTP. Skierowałam swoje kroki ku budynkowi z numerem 14, do Literackiej 2 na prelekcję Marcina Przybyłka Życie – gra bez reguł. Chociaż na wstępie prowadzący stwierdził, że zamierza nas zdołować i dość brutalnie sprowadzić na ziemię, to na koniec spotkania wszyscy i tak wychodzili uśmiechnięci. Rozmawialiśmy o życiu właśnie, o tym przede wszystkim, że nie jest bajką i nigdy nią nie będzie, o tym, że świat nie jest sprawiedliwy i nie warto myśleć, że spełnione dobro wróci do Ciebie podwójnie, bo świat nie działa w sposób magiczny, według ustalonego gdzieś na Górze rytmu. Jeśli mieliście kiedykolwiek jakieś złudzenia, pozbądźcie się ich – dobrym ludziom mogą się przydarzyć złe rzeczy tak samo jak złym, a to, że za dobry uczynek dostajemy nagrodę jest naszą interpretacją funkcjonowania świata niż istnieniem jakiejś równowagi. Zdaniem prelegenta, i trudno się z nim nie zgodzić, światem rządzi rzut kostką, a wiara w równowagę i czuwającego nad nami opiekuna/ki, jakkolwiek byśmy go/jej nie nazywali, jest w dużej mierze spaczeniem nas przez religie oraz popkulturę z jej toposami. Z prelekcji, która była bardziej dyskusją niż wykładem, można się było dowiedzieć, że są dwa rodzaje marzeń – takie, które są w naszej strefie wpływu, i te poza nią. Co zrobić, żeby nie wpaść w depresję? Zaakceptować działanie świata, to prawdziwe, żyć dla siebie i swego szczęścia, rzeczy piękne i dobre robić dla samej ich urody i radości, jaką dają, zrewidować swoje marzenia do mniejszych i bardziej osiągalnych przez nas samych – oto kilka rozwiązań, do jakich doszliśmy. Raczej spotkanie nie było dla nikogo rodzaju „Wake up call” i się przyjemnie zakończyło wzajemnym podbudowywaniem siebie i odnalezieniem pozytywnych stron życia.

Ponieważ do godziny 18.00 i następnej prelekcji było sporo czasu, postanowiłam udać się na spotkanie autorskie z Jackiem Dukajem. W Auli 2 tłum ludzi, udało się jednak znaleźć miejsce siedzące na samym tyle. Bardziej odpoczywałam i czytałam program niż słuchałam rozmowy, ponieważ pytań z publiczności nie było słychać, w związku z czym odpowiedzi autora nie zawsze miały dla mnie sens. Mimo wszystko to, co do mnie docierało, było interesujące, przy czym poznałam nową stronę Jacka Dukaja – okazał się mistrzem ciętej riposty, na niezbyt inteligentne pytania odpowiadał krótko i dość krytycznie, wzbudzając śmiechy słuchaczy i zapewne pąsy na policzkach pytających. Z sali wyszłam wcześniej, aby zdążyć na prelekcję Ek aljamarkiR, czyli skandynawska runologia w pigułce w wykonaniu Marty "Erised" Rudnickiej, niestety wokół wejścia do Naukowej 2 tłoczyło się tyle osób, że musiałam zrezygnować z udziału w prelekcji. Udałam się więc do znienawidzonego już budynku 6a i spędziłam całkiem przyjemne, chociaż chłodne chwile, wśród znajomych z tacką frytek, którą się zajadałam.

Ponieważ prelekcja Absurdy życia w średniowieczu miała się odbyć w Naukowej 1 (sąsiadującej z Naukową 2 i równie zatłoczoną), postanowiłam udać się na miejsce już pół godziny przed wyznaczonym terminem. Wkradłam się na prelekcję Alicji „Istis” Kandziory Magiczna Srebrna Góra. Prelegentka nie popisała się specjalnie swoją wiedzą, co chwila była poprawiana przez kogoś z zebranych, być może była też tak zestresowana, że nie wiedziała, jak włączyć mikrofon, przez co nie bardzo ją było słychać, i prowadziła spotkanie tak chaotycznie, że nie wiadomo było tak naprawdę, o czym ono było. Niedużo lepszym okazał się jej następca, Marcin Hybel. Jego zbiór absurdów życia w średniowieczu był… mało absurdalny. Prelekcja polegała na przytoczeniu jak największej ilości ciekawostek życia społecznego z tego okresu bez umieszczania ich w jakimkolwiek kontekście, nie wspominając o jakichś dłuższych opowieściach. Przy czym same ciekawostki dla mnie osobiście były mało ciekawe, bo większość z nich znałam. Ktoś, kto się interesuje historią czy średniowieczem trochę bardziej niż w szkole, będzie wiedział, że śmierć w tamtych czasach była widowiskiem publicznym, że sekcje zwłok można było wykonywać raz do roku za zgodą papieża, że kobiety miały tylko trzy statusy (wdowa, żona, dziewica, nigdy kobieta, człowiek, ktoś niezależny od mężczyzny), czy też że unikano otwartych walk a chodziło raczej o przegonienie niż zabicie przeciwnika. Jednak kilka uwag warto przytoczyć. Jak na przykład fakt, że większa część szlachty do końca życia pozostawała giermkami, ponieważ nie stać ich było na szkolenia i awans rycerski. Co nieco można się było dowiedzieć o zachowaniu przy stole – powstawały specjalne poradniki dla rycerzy, które głosiły, że każdy szanujący się pan powinien pić wino nie zanurzając nosa w pucharze, jeść dwoma palcami, a jeśli przyjdzie mu rzucać kośćmi z posiłku, to powinien robić to nad głowami gości, by żadnego nie trafić. Wiedzieliście, że Kościół tępił grę w szachy? Dlaczego, zapytacie. Ponieważ to był jedyny moment, w którym rycerz i jego wybranka mogli przebywać tylko we dwoje i niewierząca w swych wyznawców instytucja obawiała się o ich cnotę (zapewne całkiem słusznie). Wiadomo, że kobiety w średniowieczu (tym chrześcijańskim) nie miały łatwo, ale czy wiedzieliście, że istniały specjalne gildie parające się porywaniem niewygodnych małżonek wyższego stanu lub wdów, które przeszkadzały mężczyznom w dojściu do upragnionej władzy? A czy wiedzieliście, że bazylikę św. Piotra w dużej części sfinansowano z podatków czerpanych z usług prostytucji? Najzabawniejszą i najbardziej szokującą chyba informacją była jednak ta o zwyczaju całowania rycerza przez księdza na zakończenie ceremonii ślubnej, zanim pan młody pocałował swą oblubienicę (i nie chodzi tu o całowanie w policzek). Wiecie też zapewne, że w średniowieczu jedną z największych kar było wydalenie z wioski lub miasta. Jednak prawo pozwalało straży miejskiej wyrzucać mieszkańców za to, że ktoś nie pracował przez trzy dni a nie był szlachcicem, czy za to, że ktoś miał podejrzanie ładne obuwie jak na swój stan społeczny. Prowadziło to czasami do takich sytuacji, że w miastach pozostawało zaledwie kilkanaście osób. W średniowieczu kwitł zawód żebraka – mistrzowie w swoim fachu oferowali początkującym trzyletnie nauki podstawowe oraz dwuletnie specjalizacje w wybranych dziedzinach. Uczono, jak lamentować, jak udawać choroby, jak kuleć, a także jak się okaleczać. Odbywały się nawet coroczne konwenty, na których żebracy wymieniali się pomysłami.

Niestety autor wszystkie te rewelacje podawał w ekspresowym tempie i spotkanie zakończyło się nieco ponad pół godziny później. Dzięki temu jednak miałam okazję spotkać się z moją ekipą i wybrać się na spotkanie autorskie z Krzysztofem Piskorskim. Pisarz nie potrzebował wcale prowadzącego, sam z zacięciem opowiadał o swojej najnowszej powieści, więc Piotr „Vivaldi” Sarota mógł spokojnie się zdrzemnąć z otwartymi oczami. A o Cieniorycie można było się dowiedzieć naprawdę sporo, chociaż Krzysiek obiecywał, że nie zdradził zbyt wiele. Ja napiszę jedynie, że historia zapowiada się intrygująco i z pewnością sięgnę po książkę, jak tylko się ukaże, co się ma zdarzyć w drugiej połowie roku. W trakcie spotkania słuchacze dowiedzieli się także, w jaki sposób autor podchodzi do tworzenia i czy, i jak mu to pomaga i przeszkadza w pisaniu. I tak się złożyło, że konwent rozpoczęłam i zakończyłam z Krzysztofem Piskorskim, ponieważ zaraz po spotkaniu udaliśmy się do Brovarii na kolację i rozmowy przy piwie, jak zawsze w doborowym towarzystwie.

Niedzielny program nie miał dla mnie nic do zaoferowania, dlatego już przed 10.00 byłam w pociągu i dzięki promocji PKP wróciłam za darmo do Warszawy. Podsumowując, spędziłam owocny czas w zupełnie innym świecie, nie zaprzątając sobie głowy rzeczywistością, w gronie znanych osób, poznając nowych, bardzo sympatycznych ludzi, z którymi mam nadzieję pozostać w kontakcie. Były to naprawdę udane dwa dni. Kolejny Pyrkon za rok, tymczasem przede mną Polcon w stolicy i bardzo możliwe, że będę raczej orbitować wokół konwentu niż brać w nim udział. Pożyjemy, zobaczymy.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Pyrkonowo 2013 - piątek (22.03.2013)



Tegoroczny Pyrkon był imprezą przełomową. Przez tereny Międzynarodowych Targów Poznańskich przewinęło się ponad dwanaście tysięcy osób! Organizatorzy zapewnili o wiele więcej miejsca niż dwa lata temu (nie mogę porównywać z zeszłym rokiem, ponieważ nie byłam), tak że między salami i po halach można się było poruszać bez większego problemu (najgorzej było w budynku 14, kiedy z auli wysypywały się dziesiątki osób jednocześnie, wtedy korytarz i schody się korkowały). Wzbogacono również program o pasmo nocne, blok anglojęzyczny oraz blok filmowy. Z ostatnich dwóch nie skorzystałam, nie było tam dla mnie nic specjalnie interesującego, natomiast panele dyskusyjne po godzinie 22.00 nie były najlepszym pomysłem, zmęczeni wcześniejszymi prelekcjami prowadzący niezbyt chętnie się udzielali i niezbyt się przygotowywali, być może licząc na mniejszą liczbę słuchaczy. Jak zawsze w trakcie trwania imprezy trzeba było zrewidować plan zajęć. W tym roku z planu pyrkonowego udało mi się zaliczyć zaledwie cztery punkty, w tym na jednym spędziłam może dziesięć minut. Tyle samo wpadło mi nieplanowanych prelekcji i paneli, które okazały się równie ciekawe. Z niejakim smutkiem stwierdziłam jednak, że w tej dziedzinie mało co jest mnie w stanie zainteresować i konwenty mogę traktować właściwie już tylko jako pretekst do spotkania z przyjaciółmi i poznawania nowych osób, co oczywiście nie jest takie złe, przynajmniej w momencie kiedy akredytacje nie kosztują tak wiele. No ale po kolei, od początku.

Do Poznania przyjechałam w okolicy południa, miałam więc czas zostawić bagaż i odświeżyć się po podróży w wynajętym apartamencie, w którym już czekali na mnie Iza z Tymkiem. Z okolic starówki udaliśmy się na teren konwentu, drogę utrudniały nam roboty drogowe i piętrzący się wszędzie śnieg. Mimo że na MTP otwarto wejścia z obu stron, to i tak kolejki były gigantyczne. Spędziliśmy na dworze ponad godzinę w lekkim mrozie i bylibyśmy stali jeszcze co najmniej  godzinę do samego wejścia, nie mówiąc już o długaśnej kolejce w środku, gdyby nie spryt Izy (nieuczciwe, powiecie? Być może, ale świat nie jest sprawiedliwy, a w życiu trzeba sobie jakoś radzić, co przybliżę w relacji z soboty). Zadowoleni ze zdobytych akredytacji, zabransoletkowani i z przygotowanymi wywieszkami z naszymi imionami ruszyliśmy na zwiedzanie. Pierwszą zmianą, jaką zauważyliśmy, był brak baru z piwem, który wcześniej umieszczony był w głównej hali. Rejon restauracyjny znajdował się w budynku 6a, w którym była również scena. Nie było to najlepsze rozwiązanie przy takiej pogodzie, w hali było chłodno, pusta przestrzeń zabrała trochę konwentowy klimat, a samo pomieszczenie kompletnie nie nadawało się na koncerty.

W hali głównej rozlokowali się sprzedawcy oraz wystawcy rzeczy wszelakich – gier, komiksów, książek, biżuterii, koszulek, pamiątek, klocków lego, strojów. Mnie najbardziej zainteresowało stoisko artystki Magdy Ryniec, u której kupiłam ręcznie robioną biżuterię – steampunkowe kolczyki z części od zegarków oraz piękny wisior w komplecie z kolczykami. I chociaż zakupu nie żałuję, to zużył on cały mój fundusz na wszelkie pamiątki (przynajmniej nic mnie nie kusiło). Z powodu oczekiwania w kolejce na akredytację nie zdążyłam na prelekcję Pogromcy średniowiecznych mitów, ale pocieszył mnie doskonały żurek w bufecie. Pokrzepiona mogłam udać się do budynku 14, do Auli 2 na prelekcję Krzyśka Piskorskiego Śmierć na 1001 sposobów: wojenne kurioza, która jest kontynuacją najdziwniejszych wynalazków. Niewątpliwie była to najlepsza prelekcja tego konwentu! Jak zwykle Krzysztof z werwą prawdziwego pasjonata opowiadał ze znawstwem o najbardziej absurdalnych i pomysłowych wynalazkach wojennych, urozmaicając prelekcję zdjęciami. Zaczął od broni ręcznej, dzięki czemu dowiedziałam się, czym jest kpinga, inaczej zwana też hunga bunga, którą stosowali wojownicy plemienia Azande. Moją uwagę przykuł też urumi – miecz taśmowy z Indii (podobnych mieczy używano bodajże w sekwencjach walk w najnowszym Conanie i/albo Prince of Persia), który jest najbardziej niebezpieczny dla… samego użytkownika, ponieważ bardzo łatwo można tą bronią odciąć sobie palce czy inne części ciała. Salwy śmiechu wzbudził dastar bonga (mam nadzieję, że dobrze zapisałam nazwę), mierzący 1,5 metra turban z 37 metrów płótna mieszczący w sobie 6 ostrzy do rzucania, 2 krótkie miecze i sztylet; taka swoista kosmetyczka na broń. Wiele interesujących pomysłów mieli Włosi. W czasach renesansu wynaleźli oni m.in. bojowy puklerz z latarnią, tarczę z pistoletem oraz maczugę z pistoletem. W ogóle kreatywność ludzi wzbijała się na wyżyny absurdu, kiedy przychodziło do pistoletów. Ktoś w Indiach wpadł na pomysł, aby wbudować dwa pistolety w indyjskim katarze, rewolwer zmieścił się w sygnecie, zegarku z dywizką, długopisie, biczu, scyzoryku, kluczu, parasolu, a nawet wymyślono krzyż, który po rozłożeniu stawał się pistoletem! Próbowano również usprawnić możliwości walczących żołnierzy. Wymyślono na przykład pieniek infiltracyjny – były to imitacje pni drzew, w których kryli się żołnierze mogący obserwować wroga, niezbyt skutecznie, ponieważ pieńki rzucały się w oczy na pustych przestrzeniach. Strzelcy mogli jeździć kwadrocyklami wyposażonymi w karabiny maszynowe, powstał też specjalny oddział piechoty wodnej – ze specjalnymi nartami, dzięki którym żołnierze mogli poruszać się po wodzie, częściej jednak lądowali w wodzie niż na lądzie. Projektowano i budowano ogromne czołgi (np. czołg Car, mający służyć do miażdżenia wrogich sił i pojazdów, a z powodu potwornej masy zakopujący się w ziemi), czołgi betonowe (to nie wymaga komentarza…) czy latające. W trakcie II wojny światowej Niemcy przebili w głupocie  Amerykanów – zaprojektowali lustra do umieszczenia ich w kosmosie, które miały spopielać miasta dzięki skoncentrowanej energii słonecznej. Szaleni wynalazcy tak zapędzali się w swoich teoriach, że za niektóre pomysły powinni zostać postawieni przed sądem za szczególne okrucieństwo wobec zwierząt. Już dwa lata temu Krzysiek wspominał o gołębiej rakiecie, tym razem opowiedział również o bombie nietoperzowej i sowieckim psie przeciwpancernym. O szczegółach dowiecie się z prelekcji, którą autor przeprowadzał będzie na kolejnych konwentach. Polecam!

Po tej zdecydowanie za krótkiej prelekcji udałam się do budynku 6a, w którym miał się odbyć koncert zespołu Południca! Niestety w wyniku jakichś opóźnień na scenie rozstawił się i zaczął grać Rapcotic, a że ze względu na fatalną akustykę pomieszczenia i hardcorowe brzmienia rozbolały mnie uszy, uciekłam z powrotem do 14-tki i poszłam na spotkanie autorskie z Rafałem Kosikiem (który wygrał z prelekcją Magdy Parus Wilkołaki dawniej i dziś, czyli dlaczego popkultura ogłupiła zmyślne bestie), na którym gość okazał się wyjątkowo medialny i gadatliwy, nawet sam sięgał po mikrofon! Tematem spotkania była głównie seria dla młodzieży Felix, Net i Nika oraz film z zeszłego roku. Fani mogli się dowiedzieć, że powstał już scenariusz do drugiego filmu, ale produkcję wstrzymują kwestie finansowe. Z literackich nowości autor poinformował, że obecnie pracuje nad kolejnym tomem Felixa, książką dla jeszcze młodszych czytelników (ten news zaintrygował wszystkich, zwłaszcza, że Rafał określił, że będzie to powieść dla odbiorców z niższej grupy wiekowej niż czytający Felixa, ale z bardziej dopracowanym wątkiem miłosnym – hmmm?!), ma też kilka pomysłów na książki i opowiadania dla dorosłych, które czekają lepszych czasów.

Ostatnim punktem mojego programu było spotkanie z dr Anną Głomb i jej prelekcja Między wilkiem a wilkołakiem, czyli od wolności do strachu. Spodziewałam się lepszego merytorycznego przygotowania po prowadzącej niż rzucania hasłami rodem z Wikipedii i opowiadania, dlaczego to wilki w średniowieczu były wrogo traktowane przez ludzi. Dlatego też po niecałych dziesięciu minutach wyszłam z Literackiej 2 (gdzie zapewne zgubiłam ukochane pióro wieczne Watermana…) i zeszłam do Auli 2, aby posłuchać Kto jeszcze pisze opowiadania? Wbrew pozorom (tytuł niespecjalnie oryginalny) był to bardzo ciekawy panel o wartości dzisiejszych opowiadań, sztuce ich pisania i sztuce pisania w ogóle. Spośród zaproszonych gości (Marcin Zwierzchowski jako prowadzący, Agnieszka Hałas, Aneta Jadowska, Michał Cetnarowski, Maciej Parowski) zdecydowany prym wiódł uroczy Maciek Parowski, który swoimi anegdotami i ripostami wzbudzał radosny śmiech wszystkich zgromadzonych.

Wieczór zakończyliśmy na poznańskiej starówce w lokalu Brovaria przy dobrym piwie i jeszcze lepszym towarzystwie. I tak zakończył się dzień pierwszy.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Premiery na kwiecień


KSIĄŻKI
Tytuł: I dusza moja
Autor: Michał Cetnarowski
Wydawnictwo: Powergraph
Data premiery: 4 kwietnia 2013 r.

Cetnarowski w thrillerze? Hmm, może być ciekawie, o ile nie będzie za bardzo artystycznie i zawile, jak na przykład w Labiryntach.
Fragment książki:
Na korytarzu wybuchła kanonada strzałów.
Brzęknęło tłuczone szkło, ktoś zaczął przeraźliwie krzyczeć. Uczniowie wybiegli z klas. Usłyszała piski. Ewa dostrzegła, jak w jej pole widzenia wbiega kilku chłopców, nieoglądających się do tyłu, biegnących na ślepo, byleby przed siebie, a wtedy gdzieś zza drzwi jednej z klas huknęło, raz i drugi, przeraźliwie głośno w zamkniętej przestrzeni, niosąc się echem po korytarzu, w oknie trzasnęła przestrzelona szyba, część szkła runęła na podwórko, część rozsypała się ostrym deszczem na korytarzu.
Jeden z biegnących chłopców potknął się, wylądował na kolanach, tnąc głęboko, do mięsa, dłonie na szklanych odłamkach z podłogi. Potem trzasnęło znowu, skryty w cieniach korytarz rozbłysnął krótkim ogniem, jak flesz z aparatu, i bark klęczącego chłopaka wybuchł krwawą chmurą. Ściany pokryły cętki krwi, ciało w agonalnych drgawkach zwaliło się na posadzkę. Obok w panice przebiegali inni uczniowie.
Mroczny thriller Michała Cetnarowskiego opowiada o ludziach stawiających czoło złu, które ich przerasta. Skandynawowie udowodnili, że powieść gatunkowa może dotykać spraw istotnych. „I dusza moja” to przykład, że takie teksty pisze się również w Polsce.
Tytuł: Przedksiężycowi, tom I, tom II
Autor: Anna Kańtoch
Wydawnictwo: Powergraph
Data premiery: 17 kwietnia 2013 r.

Nareszcie! Bardzo się cieszę, że Ania trafiła pod skrzydła Powergraphu, po rewelacyjnym Czarnem jest duża szansa, że kolejny tom Przedksiężycowych będzie lepiej dopracowany niż wydanie z Fabryki Słów. Ostatni tom ma trafić do księgarń w drugiej połowie roku. Dla mnie jedne z najbardziej oczekiwanych książek 2013.
Poznaj Lunapolis – ostatnią metropolię na samotnej planecie. Miasto artystów i morderców, którzy z zabijania uczynili sztukę, niezwykły tygiel mechanoidów, duszoinżynierów projektujących dzieci na zamówienie rodziców, eksperymentów z ciałem, które pozwalają osiągnąć perfekcję i dają szansę na przetrwanie.
Oto Lunapolis – miejsce oczekiwania na Skok, który szczęśliwców przybliży do Przebudzenia, a niegodnych strąci w otchłań przeszłości.
Czy Finnen, niespełniony malarz, zdoła wreszcie uczynić dzieło sztuki ze swojego życia? Jaki los zaprojektował ociec dla Kairy, dziewczyny tak zwyczajnej, że aż niebezpiecznej, w mieście w którym wszyscy starają się wyróżniać za wszelką cenę? Dokąd tak naprawdę doleciał wraz z międzygwiezdną załogą Daniel Pantalekis?
Oto świat Przedksiężycowych – poznaj ich tajemnice.
FILM

Tytuł: Side Effects
Scenariusz: Scott Z. Burns
Reżyseria: Steven Soderbergh
Data premiery: 19 kwietnia 2013 r.

Jeśli film okaże się co najmniej tak dobry, jak trailer, to warto zobaczyć to w kinie. Jakoś do tego całego obrazu nie pasuje mi Channing Tatum, ten aktor nigdy nie budził we mnie ani sympatii, ani uznania do fachu, no ale Rooney Mara, Jude Law i Catherine Zeta-Jones, mam nadzieję, mi to wynagrodzą.
Życie Emily Taylor (Rooney Mara) ulega rozsypce, kiedy jej mąż (Channing Tatum) trafia do więzienia za oszustwa finansowe. Z głębokiej depresji próbuje wyciągnąć ją psychiatra dr Jonathan Banks (Jude Law). Po wielu nieudanych próbach leczenia różnymi antydepresantami, przepisuje Emily nowy, eksperymentalny lek. Skutki uboczne, wynikające z przyjmowania niesprawdzonego środka, zmieniają jej życie w piekło.