poniedziałek, 12 listopada 2012

Pamięć jest we krwi - "Krew na Placu Lalek", Krzysztof Kotowski, Prószynski i S-ka 2011

Do Krwi na Placu Lalek Krzysztofa Kotowskiego podchodziłam z rezerwą, mając w pamięci rozczarowanie Mariką i Modlitwą do Boga Złego, kontynuacją Kapłana. Lekturę tego thrillera zaczynałam ze dwa razy i odkładałam po kilku stronach. Ale przyszła jesień, a ja o tej porze roku mam szczególne upodobanie do mroków i intryg wszelakich (jak zapewne wiele osób), postanowiłam dać książce kolejną szansę. I tym razem nie mogłam się od niej oderwać.

Dawno już nie zdarzyło mi się zarwać nocy po to tylko, aby skończyć czytaną historię. Kotowskiemu udało się trzymać mnie w niepewności i napięciu od pierwszej do ostatniej strony przez cały wieczór i większą część nocy. Z pełnym przekonaniem mogę napisać, że Krew na Placu Lalek jest powieścią dużo lepszą od Kapłana, dojrzalszą i bardziej przemyślaną, a także rozwiniętą pod względem stylu. 
W zrujnowanym, opuszczonym pałacu na pograniczu niewielkiego miasteczka krzyk dziecka budzi z długiego snu młodą kobietę – Marię. Gdy odzyskuje świadomość, dostrzega stojącą przy niej ośmioletnią dziewczynkę, rozpaczliwie proszącą o pomoc. Dziecko nie potrafi wyjaśnić, czego się boi, ale jego przerażenie nie pozostawia żadnych złudzeń. Obie muszą uciekać i szukać pomocy. 
Mimo że kobieta doskonale pamięta, w jaki sposób znalazła się w pałacu, nikt nie pamięta jej. Nikt z miasteczka nie ma też pojęcia, kim jest ośmiolatka. W domu rodzinnym Marii mieszkają zupełnie obcy ludzie. Jej samej nie rozpoznają ani sąsiedzi, ani dotychczasowi znajomi, a rodzina twierdzi, że osoba, za którą się podaje, nigdy nie istniała. Przerażona kobieta rozpoczyna dochodzenie na własną rękę. Chce odzyskać tożsamość i uciec przed nieznanym zagrożeniem. Aby przeżyć i uratować dziewczynkę, musi dojść do prawdy, nawet jeśli okaże się ona niewyobrażalnym koszmarem.
Początkowo nie do końca byłam przekonana do fabuły. Dlaczego Chudy w ogóle zajął się tą sprawą? Jak to możliwe, że zwyczajna kobieta staje się ofiarą tak przemyślanej intrygi? I na co to wszystko? Cierpliwie jednak brnęłam w coraz bardziej zapętlającą się fabułę i otrzymałam aż nadto odpowiedzi. Kotowski w Krwi na Placu Lalek zawarł wszystko to, co tak ceniłam w Nocy Kapłanów i dał jeszcze więcej: drobiazgowość, inteligentną i wciągającą intrygę, mnóstwo ciekawostek, nie tylko z dziedziny fizyki kwantowej, filozofii, szeroko pojętej sztuki, teologii, które czasem stanowiły interesujące dygresje, a najczęściej uzupełniały historię. Doskonale budowane napięcie nie pozwala się oderwać, a wiarygodne i budzące sympatię postaci głównych bohaterów, chociaż sztampowe i nie wykraczające poza normy konwencji sensacyjnej ani obyczajowej, są w każdym calu żywe, chociaż występują jedynie na papierze. Widać też, że Kotowskiemu najwyraźniej spodobały się wątki fantastyczne, bo i tutaj wplótł je bardzo zgrabnie, realistycznie, czym spowodował w mojej głowie niezły mętlik i chęć uzupełnienia mojej wiedzy. Więcej nie napiszę. Sami się przekonajcie, naprawdę warto!

poniedziałek, 5 listopada 2012

Na skróty - część I: "Green Lantern", "Cowboys & Aliens", Skyfall

Przy okazji rocznicowego wpisu wspominałam, że są filmy, o których nie mam za wiele do powiedzenia, które nie zasługują na osobny wpis, o których jednak mimo wszystko chciałabym napisać kilka słów. Oto dzisiaj pierwsza taka notka, a w nim Green Lantern, Cowboys & Aliens, Skyfall.

Ostatnio przekonałam się, że lepiej nie mieć zbyt wielkich oczekiwań albo wręcz mieć jak najgorsze w stosunku do filmu albo książki, a wtedy można dać się przyjemnie zaskoczyć. A jeśli żywi się mniej lub bardziej wygórowane oczekiwania, można się niejednokrotnie bardzo zawieść. W pierwszym wypadku przykładem mogą być dwa filmy, które ostatnio obejrzałam – Green Lantern oraz Cowboys & Aliens. W drugim mowa będzie o najnowszym obrazie z Jamesem Bondem.

Gra w zielone - Green Lantern, scenariusz: Greg Berlanti, Michael Green, Marc Guggenheim, Michael Goldenberg; reżyseria: Martin Campbell, 2011

Kiedy pierwszy raz obejrzałam trailer do Green Lantern, pomyślałam, że to jakaś kpina. Ryan Reynolds, którego osobiście bardzo lubię i cenię jako aktora przede wszystkim komediowego, wciela się tu w tytułową postać i gania w zielonym, obcisłym kostiumie z durną, gumową maską na oczach i ratuje świat przed żółtym Paralaxem, posługując się przetwarzającym wyobraźnię pierścieniem, ładowanym przez magiczną Zieloną Latarnię. Wola kontra strach. Nie sądziłam, że będzie to dobry film, nie wierzyłam nawet, że znajdzie się w kręgu średnich. A jednak twórcy mnie zaskoczyli. Ograniczyli typowy dla takich obrazów patos do minimum (nie obyło się oczywiście bez pokrzepiających gadek i filozoficznych cytatów rodem z Paolo Coelho), a skupili się na ironicznej stronie konwencji superbohatera. Reynolds poradził sobie znakomicie z szybką przemianą z lekkoducha w odpowiedzialnego, ale wciąż urzekającego strażnika tak, że wyglądało to w miarę naturalnie. Efekty specjalne nie zachwycają, nie mówiąc o słabej, naprawdę słabej, charakteryzacji bohaterów (Mark Strong jako czerwony przerośnięty skrzat z doklejonymi elfimi uszami budził we mnie niepohamowane spazmy śmiechu, ilekroć pojawiał się na ekranie), ale łagodził to wyważony humor, niezła historia i dobra muzyka.

Zdejmij ten kapelusz, panie Craig! - Cowboys & Aliens, scenariusz: Roberto Orci, Alex Kurtzman, Damon Lindelof, Mark Fergus, Hawk Ostby; reżyseria: Jon Favreau, 2011

Nakręcono setki filmów o wojnie ludzi z kosmitami, kilka powstało nawet o wojnie kosmitów z kosmitami, zawsze jednak akcja umieszczona jest w czasach w miarę współczesnych lub w przyszłości, mniej lub bardziej dalekiej. I umówmy się, w ostatnich latach mało który film zaskoczył widza. Twórcom Cowboys & Aliens się to skutecznie udało, gdy postanowili wrzucić kosmitów na Dziki Zachód, pośród rewolwerowców i Indian. Podobnie jak w wypadku Green Lantern, tak i tutaj nie spodziewałam się rewelacji. Sądziłam wręcz, że będzie to totalna klapa, zważywszy na fakt, że Cowboys & Aliens to poważny western, w stylu tych, których gwiazdą był John Wayne. No dajcie spokój, ufoludki przeciwko kowbojom? I tym razem zostałam pozytywnie zaskoczona. Gdyby nie oprawa science fiction, byłby to naprawdę świetny western wpisujący się idealnie w konwencję tego gatunku, z doskonałą, barwną obsadą. Szare, wielkie stwory nie pozwalały jednak traktować go do końca poważnie. Jednak film, oprócz rewelacyjnych aktorów (Daniel Craig, Harrison Ford, Sam Rockwell, Keith Carradine), może poszczycić się świetną muzyką, dobrymi zdjęciami i niezłymi efektami specjalnymi. Nawet fabuła, schematyczna od początku do końca, trzymała w napięciu i wydawała się wiarygodna. Bo przecież jeśli przybysze z obcych planet mogą przypuszczać inwazję na ludzkie miasta teraz czy w przyszłości, to dlaczego nie mieliby robić tego XIX wieku czy nawet wcześniej? Jedna tylko rzecz mnie naprawdę denerwowała – kapelusz Daniela Craiga. Aktor wyglądał w nim jak kompletny wymoczek z przyklapniętymi uszkami (patrz plakat)...

Ile Bonda w Bondzie? - Skyfall, scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, John Logan; reżyseria: Sam Mendes, 2012

Natomiast w Skyfall, dwudziestym trzecim filmie o najsłynniejszym agencie, Daniel Craig wyglądał nienagannie w każdej, powtarzam, w każdej, sytuacji. Nawet gdy w trakcie pościgu za wrogiem po dachu pociągu skoczył do wnętrza przedziału z kilkutonowej koparki, najważniejsze było poprawienie mankietów śnieżnobiałej koszuli (moja ulubiona scena). Na Jamesa Bonda czekałam niecierpliwie cały październik. Wiele sobie obiecywałam po trailerze. Miałam dużą nadzieję, że okaże się co najmniej tak dobry jak Casino Royale, a zdecydowanie dużo lepszy od Quantum of Solace. Po seansie wiem jedno – nie jest tak dobry jak Casino Royale, żaden chyba już film z Bondem nie będzie tak dobry. Skyfall nie jest też znacznie lepszy od Quantum of Solace. Mam wrażenie, że został za bardzo zamerykanizowany, co widać zwłaszcza w szybkich, niby zabawnych dialogach, które Brytyjscy aktorzy prowadzą z kamiennymi minami, bez tej lekkości specyficznej Amerykanom. Dużo więcej tu również patetycznych scen i cytatów niż w poprzednich filmach, co sprawia, że Skyfall chwilami jest nudny. Imponujące sceny walk, pościgów, piękne zdjęcia i doskonała muzyka (genialna jest moim zdaniem piosenka Adele) cieszą oko i ucho. Zbyt wiele jednak akcji w akcji, żeby wszystko składało się w wiarygodną całość. Jakby w jednym obrazie zamierzano zmieścić dwa. Sam Daniel Craig zagrał bardzo dobrze, w jego Bondzie widać doświadczenie i piętno zdradzonego agenta, który mimo wszystko pozostaje lojalny. Javier Bardem natomiast jako złoczyńca kompletnie się pogubił. Jego stylizowany na Jokera z Mrocznego Rycerza Silva nie poradził sobie z udźwignięciem ciężaru psychopaty-geniusza, który stworzył Heith Ledger, i jego postać wypadła nieprzekonująco, podobnie jak motywy, którymi się kierował. Podobała mi się natomiast postać czarnoskórej agentki, granej przez Naomi Harris, kolejnej po Evie Green pełnokrwistej postaci kobiecej, a nie tylko jednej z wielu zdobyczy. Ralph Fiennes i Ben Whishaw, chociaż pojawiali na krótko, zostawili swój ślad jako dobrzy odtwórcy konwencjonalnych postaci. Najbardziej podobały mi się w Skyfall nawiązania do poprzednich filmów o Bondzie, odkryłam co najmniej kilka, jestem przekonana, że film okazał się prawdziwą gratką dla wiernych fanów. Film też całkiem nieźle i dobitnie pokazuje mechanizmy polityki rządowych agencji i władzy wyższej.