wtorek, 29 września 2009

Utrata pamięci gorsza niż śmierć

Jest jednym z najpopularniejszych i najbardziej lubianych twórców fantasy na świecie. Pisze odkąd pamięta, ale pamięta już coraz mniej. Telegraph opublikował na swoich internetowych łamach wywiad z Terrym Pratchettem, który opowiada, jak choroba Alzheimera niszczy powoli jego świat.

poniedziałek, 28 września 2009

Wariacja na temat mitu wampira - "True Blood", sezon I, 2008

Zaczęłam oglądać serial dzięki Śmietance. Zaczęło się od odcinka 6, w dwa tygodnie połknęłam całą pierwszą serię w powtórkowych emisjach HBO. Już dawno nie oglądałam tak zabawnego i tak dobrze zrealizowanego serialu. Podobno jest tysiąc razy śmieszniejszy i wciągający niż książka, na podstawie której powstał scenariusz. Nie wiem, nie czytałam, ale w przyszłości zamierzam to nadrobić, żeby móc sobie porównać.

Wracając do serialu, to przede wszystkim zauroczyła mnie jego obsada aktorska. Anna Paquin, rozsławiona już jako dziecko za fenomenalną rolę w Fortepianie, zagrała główną bohaterkę - Sookie Stackhouse, prowincjonalną, niby stereotypową blondynkę, mimo dwudziestu kilku lat ciągle dziewicę wierzącą w wieczną miłość, ponadto posiadającą uciążliwą umiejętność czytania wszystkim w myślach. Sposób, w jaki Paquin przedstawia Sookie jest nie do opisania, to po prostu majstersztyk aktorstwa! Jej miny, naiwność, która gwałtownie zmienia się w pewność siebie, bezbronność przechądząca gładko w wojowniczość. Początkowo sama jej nie znosiłam, irytowała mnie każdym gestem, szybko jednak moje zdenerwowanie przeszło w zachwyt nad umiejętnościami aktorskimi Anny.

Gdy na swojej drodze spotyka wampira Billa (Bill?! Wampir Bill?! Myślałam, że wampiry noszą bardziej arystokratyczne imiona, jak... Edward), w którego wciela się pociągający Stephen Moyer, Sookie nareszcie może się zrelaksować, nie słyszy bowiem jego myśli. Między tym dwojgiem rozwija się niezwykle silne uczucie, najpierw pożądania, później miłości. I nie jest to tylko i wyłącznie miłość piękna i wzniosła, ale pełna wyrzeczeń - dziewczyna szybko zaczyna sobie zdawać sprawę, że życiem (albo nieżyciem) wampira rządzą już inne prawa. Bill, chociaż stara się panować nad swoimi instynktami i zachowywać jak dżentelmen, nie zawsze potrafi. Kieruje się także nieco innym systemem wartości - może zabić bez skrupułów, ale tylko wtedy, gdy uzna to za stosowne (przeważnie w obronie Sookie). Dla swojej ukochanej jednak stara się zachować w sobie choćby cząstkę człowieczeństwa.

Świetne są też kreacje bohaterów drugoplanowych. Przyjaciółkę Sookie, Tarę, gra Rutina Wesley. Tara jest zupełnym przeciwieństwem Sookie - cyniczna, często wręcz chamska i odpychająca innych, w głębi duszy jednak jest bardzo nieszczęśliwa, pragnie jedynie życia młodej kobiety, która mogłaby cieszyć się przyjaciółmi i pracą, znaleźć prawdziwą miłość, zamiast znosić upokorzenia ze strony wiecznie pijanej matki. Przyjacielem Sookie jest także Sam Merlotte (Sam Trammell), skrycie kochający się w dziewczynie i starający się ją chronić, mający jednak własne, mroczne tajemnice. To też postać niejednoznaczna, poszukująca własnej tożsamości, usiłująca zachować pozory normalności w zwariowanym świecie. Prześmieszny jest brak Sookie, Jason (Ryan Kwanten), typowy, wręcz przerysowany playboy, były gwiazdor drużyny sportowej ze szkoły średniej, pusty do granic możliwości, któremu jednak los nie szczędzi problemów. I, oczywiście, jest też Eric (Aleksander Skarsgard), blondwłosy wampir, przełożony Billa, właściciel klubu wampirzego Fangtasja (czyż nie urocza nazwa?). Jestem pewna, że większość damskiej części widowni ogląda serial właśnie ze względu na niego. Ten to wampir z krwi i kości, chciałoby się rzec - wysoki, przystojny Nord (za życia był Wikingiem), roztaczający wokół siebie aurę chłodnego magnetyzmu, znudzony i zblazowany ponad wszelkie wyobrażenie, co przedstawia poniższy screen:
Ja gram w gameboya, a Ty mnie wielbij
Świat True Blood to rzeczywistość, w której wampiry wyszły z ukrycia i walczą o poszanowanie swoich praw. Zakładają stowarzyszenia, głosują, mają wpływ na bieżącą politykę kraju. Nie są to jednak mili sąsiedzi z naprzeciwka i wszyscy dobrze o tym wiedzą. Większości ludzi nie podoba się ich towarzystwo, jednak prawo zabrania jakiejkolwiek dyskryminacji ze względu na... rasę. Ludzie zafascynowani wampirami, które nieodmiennie i tutaj kojarzą się z wyuzdanym seksem, stają się ich zabawkami, z których mogą upuszczać sobie krwi stopniowo do czasu zużycia terminu przydatności lub do znudzenia. Wampiry mogą istnieć obok ludzi dzięki syntetycznej krwi, tytułowej Tru Blood, produkowanej przez... Coca Cola Company. Ich prawdziwa krew natomiast, nazywana V, jest wśród ludzi potężnym i szybko uzależniającym narkotykiem. W świecie True Blood każdy czyn ma jednak swoje konsekwencje, nic nie dzieje się bez przyczyny.

Uwielbiam humor dialogowy i sytuacyjny tego serialu! Poniżej kilka przykładów:
- Twoja mama wie, że tu jesteś?
- Moja mama nie żyje.
- To tak jak ja.
Sookie do Billa po ich pierwszej wspólnej nocy:
- Jestem taka osłabiona...
- To normalne, piłem twoją krew. Bierz witaminę B12.
Sookie: Po prostu tęsknię za Billem...
Terry (pracownik w Merlotte's): Tak, mi też czasem brakuje kilku zmarłych...
W połączeniu z mimiką bohaterów wychodzi zabawna mieszanka.

True Blood to świetny serial w umiejętny sposób dekonstruujący mit wampira. Mamy tutaj wszystkie (no, jeszcze nie, bo przed nami kolejne sezony) zabobony i pojęcia związane z wampiryzmem, które są w subtelny i nienachalny sposób wyśmiewane. Harris wyśmiała nawet Zmierzch Stephenie Meyer, a przecież Martwy aż do zmroku został wydany dwa lata wcześniej! Obecne są też tutaj ludzkie problemy i słabości - choćby dyskryminacja ze względu na orientację seksualną, patologia w rodzinie, uzależnienia, psychozy.

Oczywiście, jest też seks i to całkiem sporo i całkiem otwarcie prezentowany, ale to w końcu serial dla dorosłych i wszystko na wysokim poziomie dobrego erotyku.

True Blood obejrzałam już dwa razy, teraz czekam z niecierpliwością na drugi sezon. Tym, którzy kręcą nosami na takie a nie inne przedstawienie fabuły - w przeciwieństwie do cyklu Zmierzch True Blood nie traktuje tematu poważnie.

środa, 23 września 2009

Ciężkie jest życie czarownicy - "Przynieście mi głowę wiedźmy", Kim Harrison, tłumaczenie: Agnieszka Sylwanowicz, MAG 2009

Dzisiaj premiera książki Przynieście mi głowę wiedźmy. Miałam okazję zapoznać się z lekturą na krótko przed, a skutki tego spotkania przedstawiam poniżej. Jednocześnie, chcę się pochwalić, że od teraz, niektóre z moich recenzji można czytać także na portalu fantastycznym Katedra, do którego niedawno dołączyłam jako redaktor:-)

A teraz do rzeczy.

Przynieście mi głowę wiedźmy to pierwsza powieść Kim Harrison z cyklu Rachel Morgan. Główna bohaterka to czarownica – agentka ISB (Inderlandzkiej Służby Bezpieczeństwa), której zadaniem jest „przyszpilać” (w ludzkim języku „aresztować”) łamiących międzynarodowe prawo Inderlanderów (zaliczają się do nich czarownice, czarodzieje, wampiry, wilkołaki i wszelkie inne istoty o magicznym pochodzeniu). Świat Rachel Morgan to alternatywa naszego, w którym kilkadziesiąt lat temu ludzkość została zdziesiątkowana przez śmiercionośny wirus przenoszony w jednym, zdradzieckim… pomidorze. Epidemii nie poddali się jedynie odporni na nią Inderlanderzy, co wyrównało statystyki i sprawiło, że nieludzie wyszli z ukrycia. Miasta podzieliły się – w jednej części mieszkali ludzie, w drugiej, zwanej Zapadliskiem – Inderlanderzy. I właśnie w jednym z nich, położonym w Cincinnati, pracuje Rachel. Zniechęcona jednak kiepskimi zleceniami, postanawia rzucić swoje stanowisko agentki i rozpocząć działalność na własną rękę. Przyłącza się do niej Jenks, złośliwy pixy o oryginalnym poczuci humoru, znudzony ciepłą posadką. Kiedy do dziwnego zespołu przyłącza się, z sobie tylko znanych pobudek, wampirzyca Ivy, gwiazda i najlepsza agentka ISB, jej szef wydaje na Rachel wyrok śmierci, domyślając się związku między jednym a drugim odejściem. Jedynym ratunkiem dla czarownicy jest rozwikłanie dla ISB zagadki przemytów Siarki (inderlanderski narkotyk) i podanie na tacy głównego winowajcy.

Mimo całkiem zmyślnego pomysłu na kryminalną intrygę nie była ona ani trochę intrygująca. Przeszkodziło temu kilka rzeczy. Po pierwsze, przewidywalna fabuła, zapełniana niepotrzebnymi szczegółami z pominięciem niektórych ważniejszych wątków, oraz pełna drobniejszych, ale znaczących niedociągnięć. Czytelnik jest zarzucany ogromem informacji w sposób chaotyczny – czasem wyjaśnienia pewnych terminów pojawiały się kilkanaście stron dalej, kiedy już wyrażenie poszło w niepamięć. Niewiarygodnie został też przedstawiony jeden z głównych wątków, mianowicie wyrok śmierci na głównej bohaterce. Dlaczego instytucja strzegąca prawa ściga w sposób jawny (np. wysyłając zabójców w miejsca publiczne) zupełnie nie zagrażającą jej byłą agentkę? Rozumiem, prywatne porachunki i zwykła zemsta, ale żeby świadkiem tego było pół miasta?

Autorka zaserwowała bardzo ogólnikowe opisy Inderlanderów jako społeczności, nie skupiała się też na przedstawionym przez siebie świecie. Interesująco natomiast pokazani są niektórzy Inderlanderzy. Najwięcej miejsca Harrison poświęciła wampirom, jakże modnym i już nieco przereklamowanym w ostatnich latach. W odróżnieniu jednak od powieści Stephenie Meyer, czy Anne Rice, wampiry w Przynieście mi głowę wiedźmy to wyrachowane, okrutne istoty, chociaż nadal będące obiektem fascynacji niektórych ludzi. W dodatku, wampiryzm to wirus, co nasuwa skojarzenie z Jestem legendą Richarda Mathesona, jednak w cyklu Harrison ludzie są nim rzadko zarażani, a roznoszony jest on wśród starych, wampirzych rodów. Mamy tutaj także wampiry żywe i martwe – te pierwsze albo urodziły się już jako wampiry, albo to ludzie w nie przemienieni, martwymi stają się wszyscy krwiopijcy… po fizycznej śmierci. I to ci drudzy są naprawdę niebezpieczni, gdyż kierują się wyłącznie niepohamowanym instynktem i pragnieniem krwi. Wśród wampirów żywych także istnieje podział, na praktykujące (pijące krew) i niepraktykujące. Chociaż Ivy należy do niepraktykujących, w obecności Rachel musi bardzo panować nad chęcią rzucenia się na nią, tak właściwie nie wiadomo dlaczego. To kolejny, kulawy wątek całej historii. Być może Kim Harrison chciała opisem napiętych relacji obu kobiet wzbudzić oczekiwanie w czytelniku na to, czy Ivy ulegnie pokusie. I wzbudziła oczekiwanie, ale na to, kiedy wreszcie dadzą sobie spokój. Jakby tego było mało, pisarka wprowadziła wątek miłosny (tym razem hetero), a właściwie quazi-miłosny, bo tak niewiele poświęciła mu miejsca, że nawet nie miałam okazji poczuć żadnych emocji z nim związanych.

Harrison nie bardzo się przyłożyła do podejścia technicznego do zawodu czarownicy – sporządzania wywarów, amuletów, opisywania działania składników – a szkoda, bo wzmianki o przygotowaniach Rachel stanowiły ciekawsze momenty i na ponad 500 stron powieści spokojnie można im było poświęcić więcej miejsca. Książka nie broni się też humorem, którego w niej jak na lekarstwo. Ponieważ jednak Przynieście mi głowę wiedźmy jest debiutem literackim amerykańskiej pisarki, trzeba mieć nadzieję, że w kolejnych tomach jej styl się poprawił, a fabuła jest bardziej wciągająca i pozostanie na dłużej w pamięci.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

poniedziałek, 21 września 2009

Totalna porażka - "Ghost Rider", scenariusz i reżyseria: Mark Steven Johnson, 2007

Już dawno nie zdażyło mi się obejrzeć tak kiepskiej ekranizacji komiksu, chyba od czasu Daredevila (2003) z Benem Affleckiem. Od czego by tu zacząć krytykę?... 

Po pierwsze - i chyba najważniejsze, rola Nicolasa Cage'a, którą można określić takimi przymiotnikami, jak: beznadziejna, niewiarygodna, nadęta, koszmarna itp. To smutne, że aktor znany z doskonałych filmów (Zostawić Las Vegas, Oczy węża, Pan Życia i Śmierci) upadł tak nisko i odstawił, łagodnie mówiąc, fuszerkę. Nie postarał się ani o oddanie psychologii postaci (choćby minimalną), ani o jej zhumoryzowanie. I, na bogów, jego wygląd! Przystojnego i męskiego Johnny'ego Blaze'a z nastolęctwa (w tej roli Matt Long) przypominał jedynie... kolorem włosów, swoją drogą kompletnie mu niepasującym, nie mówiąc już o tej makabrycznej, krótkiej grzywce - czy on nosił perukę?

Po drugie - efekty specjalne. Marność nad marnościami. Było kilka całkiem dobrych, owszem, ale możnaby je policzyć na palcach jednej ręki. Za niski budżet? Brak doświadczenia? Nie wiem i nie obchodzi mnie to, przy takiej produkcji, gdzie główny bohater przez większą część akcji jeździ na wygenerowanym motocyklu jako płonący kościotrup, efekty specjalne powinny stać chociaż na dobrym poziomie.

Po trzecie - katastrofalny humor, żenujące gagi i dialogi; to, co miało śmieszyć, irytowało swoją głupotą. Kilka komiksów o Ghost Riderze czytałam parę ładnych lat temu i pamiętam, że humor w nich mi się podobał.

Po czwarte - ani Mefistofeles (Peter Fonda!), z tymi pożalcie się bogowie oczkami świecącymi się jak jarzeniówki, ani Czarne Serce (Wes Bentley), bardziej zachowujący się jak nieodpowiedzialny szczeniak, niż pozbawiony skrupułów czarny charakter, nie byli w żadnej chwili przerażający.

Nie broni tego filmu nawet muzyka w kompozycji Christophera Younga ani urocza Eva Mendes, będąca niewątpliwą ozdobą produkcji i spisująca się dzielnie w swojej roli mimo kiepskiego scenariusza.

piątek, 18 września 2009

Dawno temu w Peru - "Gawędziarz", Mario Vargas Llosa, tłumaczenie: Carlos Marrodan Cassas, Znak 2009

Niedawno wypomniałam Krzysztofowi brak recenzji książek, a sama zorientowałam się, że od dłuższego czasu (ponad miesiąc) nie zamieściłam żadnej swojej. Zamierzam się poprawić.
 
Mario Vargas Llosa jest pisarzem bardzo cenionym także w naszym kraju, nazywany jest jednym z najwybitniejszych twórców współczesnych. Osobiście nie mam zaufania do tego typu rekomendacji, wychodzę bowiem z założenia, że jest jakiś szwindel w tym całym nieustannym chwaleniu. Do zmiany zdania nie przekonała mnie jego książka.

Gawędziarza dostałam w prezencie i przyznam, że zaintrygował mnie opis na okładce, książka bowiem traktować miała o peruwiańskim plemieniu Macziguengów i jego wierzeniach oraz roli, jaką pełnił wśród nich tytułowy gawędziarz.

Po pierwszych stronach powieści chciałam ją rzucić w kąt, tak mnie zirytował konstrukcyjny bałagan, nie wiadomo było, co jest narracją, a co dialogiem. Zacisnęłam jednak zęby (bo prezent, bo do recenzji) i czytałam dalej. Szybko się zorientowałam, że książka jest swoistą przeplatanką wspomnień narratora (pisane w pierwszej osobie sugeruje, że jest to sam Llosa) z opowieścią snutą przez gawędziarza.

Nie sprawiło to bynajmniej, że czytało mi się przyjemniej, zwłaszcza stylizowany na mistrza Yodę język gawędziarza. Przez te chaotyczne, momentami bezsensowne zwroty ciężko było się przebić i zrozumieć wiarę peruwiańskich plemion. Tak naprawdę, nie jest ona wcale taka oryginalna i to mnie najbardziej uderzyło (nie mylić z "rozczarowało") - mimo różnic w nazwach i porządku świata kultura peruwiańska podobna jest do europejskich. To niezwykłe, że oddalone od siebie o tysiące kilometrów, rozwijające się niezależnie kultury są ściśle ze sobą połączone choćby osobą takiego gawędziarza (w Europie byli bardowie, dziad chodził po słowiańskich wioskach), bóstwami Księżyca, Słońca, niejednoznacznego Zła i Dobra.

Dużo lepiej czyta się wspomnienia o przyjacielu Llosy z lat studenckich, Saulu Zuratasie, zafascynowanym peruwiańską kulturą, który zniknął bez śladu. Tutaj padają konkretne informacje o dziejach Macziguengów. Tutaj też Llosa stawia bardzo ważne pytanie - czym jest cywilizacja i czy dla każdego jest ona dobra w "białej" formie (bo to przecież biali ludzie podbijają świat, urabiają go na swoją modłę, pozostali starają się żyć w zgodzie z naturą)? Czy nie lepiej zostawić te wymierające plemiona w spokoju, niż zbliżać się do nich w rzekomym celu ich poznania, a tak naprawdę po to, aby je zmienić?
[...] dla potomków Inków nie ma powrotu do czasów minionych. Pozostaje im tylko integracja. Przyspieszyć to, co zostało w pół drogi, całkowicie włączyć się w cywilizację zachodnią, a im szybciej się to dokona, tym lepiej. Dla nich obecnie to mniejsze zło[...] Ale w Amazonii wszystko ma się zupełnie inaczej. Tam nie doszło jeszcze do wielkiego psychicznego urazu, który z Inków uczynił naród wasali i lunatyków. Zadaliśmy amazońskim plemionom wiele ciosów, ale ich nie pokonaliśmy. Teraz już wiemy, jakie potworności kryją się za niesieniem postępu, za unowocześnianiem na siłę ludów prymitywnych. Po prostu ich zagłada. Nie popełniajmy tej zbrodni.
Llosa przedstawia również sposoby unowocześniania tychże plemion za pomocą... No zgadnijcie! Chrystianizacji, oczywiście. Pokazuje, jak działa cały mechanizm, jak podchodzą do dawnej kultury misjonarze, nie oceniając tego wprost jako brak szacunku, ale ja tak to właśnie odebrałam po tym, jak przeczytałam słowa misjonarza Edwina Schneila:
[...] Setki lat wierzeń, pewnych obyczajów nie są w stanie zniknąć tak z dnia na dzień. To musi potrwać. Najważniejsze, że zaczęli się zmieniać. Obecni Macziguengowie nie przypominają Macziguengów z czasów, kiedy tu przyjechaliśmy, mogę pana zapewnić.
Jakby jedyną słuszną drogą rozwoju było chrześcijaństwo i zachodnia cywilizacja, a reszta to prymitywizm. A kto niszczy nasz świat?

Nie zaprzeczam, że Gawędziarz jest książką ważną, właśnie z powodów wymienionych powyżej, jednak nie jest to powieść wybitna. Nie wyróżnia się oryginalnością fabuły, stylem, nie wywołała we mnie żadnego emocjonalnego wstrząsu, jedynie potwierdziła, że na całym świecie istnieją podobne problemy. Ponadto łatwo się pogubić w wierzeniach peruwiańskich temu, kto nie zna wcale tej kultury. Mi brakowało przypisów do wyrażeń peruwiańskich, których nie wyjaśniono w książce; myślę że jakiś słowniczek lub chociażby przypisy od tłumacza pozwoliłby lepiej się wciągnąć w lekturę.

niedziela, 13 września 2009

Polconowe opowieści cz. V

Ostatni dzień konwentu zaczęliśmy od Konkursu dla bajarzy o 10.00. Kibicowałam dzielnie Filipowi przez godzinę, po czym zostawiłam go dla Ewy Białołęckiej, która w sąsiedniej sali opowiadała o Szarlatanach i szarlatanerii. Autorka zaczęła od prezentacji czytania dłońmi po kartkach papieru, z zasłoniętymi oczami oczywiście, w której wzięłam czynny udział...jako urocza asystentka;-) Zasłoniłam Ewie oczy kawałkami czegoś w rodzaju modeliny (nie pamiętam, jak to się dokładnie nazywało), a następnie ciemnym szalikiem, po czym rozdałam osobom z publiczności kartki papieru, na których flamastrami mieli wypisać krótkie hasła. Następnie zebrałam je wszystkie i kolejno podsuwałam Ewie, a ta wprawiała wszystkich w radosne zdumienie odgadywaniem poszczególnych wyrazów. Publiczność jednak nie dała się nabrać i oczekiwała wyjaśnień. Otóż w taki sposób z poważnymi, sędziwymi naukowcami zabawiała się nastoletnia Linda Anderson, bodajże w latach 60. Urocza i niewinnie wyglądająca piętnastolatka wodziła za nos kilku panów, którzy badali jej nadnaturalne umiejętności z zachwytem. Zdemaskował ją dopiero James Randi, amerykański iluzjonista, od wielu lat zajmujący się udowadnianiem światu, że żadna magia nie istnieje. Randi jest autorem książki Przybysze z Syriusza, dzisiaj już właściwie niedostępnej, w której demaskuje słynne media, rozbierając ich metody na części pierwsze podczas specjalnych testów. Był na tyle zdeterminowany, że założył specjalną fundację (Fundacja Randiego, a jakże!), która oferuje milion dolarów temu (!), kto przedstawi rzeczywisty dowód dokonania jakiegokolwiek paranormalnego zjawiska. To niesamowite, ile ludzie są w stanie oddać za przekonanie się o istnieniu cudu, jak bardzo chcą wierzyć, że istnieją zjawiska niewytłumaczalne - tysiące dolarów tonie w takich przedsięwzięciach, jak uzdrawianie, szkoły lewitacji, wyginanie łyżeczek, astromancje, chiromancje i różne inne mancje...

Po jakże ciekawej i prześmiesznej prelekcji nadszedł czas na zejście na parter, na spotkanie z Marcinem Przybyłkiem i jego Typologią Junga. Chociaż już wcześniej spotkałam się z tym podejściem do psychologii ludzkiej, to nigdy nie rozpatrywałam jej pod kątem czytelniczym. Podobna jest ona nieco do tożsamości narracyjnej, o której pisałam wcześniej. Wszyscy wiemy, że nasz mózg podzielony jest na dwie części - półkula lewa odpowiada, ogólnie rzecz biorąc, za logikę, prawa zaś za twórczość, wyobraźnię i emocje. W związku z tym, istnieją dwa główne sposoby postrzegania świata:
  • percepcyjny - logiczny, szczegółowy;
  • intuicyjny - emocjonalny, całościowy.
Zarówno percepcjonista, jak intuicjonista mogą dwojako analizować rzeczywistość myśleniowo lub czuciowo. Jung wytypował więc 4 typy osobowości, które późniejsi naukowcy oznaczyli odpowiednimi kolorami:
  • Czerwony - to intuicjonista myśleniowy, dla którego liczą się przede wszystkim wyniki, nie ludzie, jest podatny na zmiany i bardzo chętnie się im poddaje; w literaturze zwraca on uwagę na to, w jaki sposób prowadzona jest fabuła, czy fakty mają ręce i nogi, oraz konkrety;
  • Żólty - to intuicjonista czuciowy, chętny na zmiany, nowe pomysły, otwarty na ludzi, którzy przede wszystkim liczą się dla niego jako grupa (każdy z jej członków powinien czuć się dobrze, inaczej nie ma zabawy); podczas czytania zwraca on uwagę na bohaterów, ich psychologiczną wiarygodność, na ich kontakty i połączenia z innymi postaciami;
  • Niebieski - percepcjonista myślowy, to ktoś w rodzaju "księgowego", jak określił Marcin, dla którego najważniejsze są fakty, logika, szczegółowa analiza, nie ludzie, nie lubi zmian; taki ktoś lubi uporządkowane wydarzenia, nie znosi chaosu i nadmiaru wątków, ważne jest przede wszystkim urządzenie świata w logiczny sposób i szczęśliwe zakończenie;
  • Zielony - percepcjonista uczuciowy jest raczej zamknięty w sobie, ostrożny, nieufny, dla niego liczą się ludzie jako jednostki i bliskie relacje z nimi; w książkach lubi więc przede wszystkim wyrazistych bohaterów, ważne są dla niego ich emocje i rozwój duchowy.
Przeważnie, ludzie łączą w sobie różne typy, z mniejszym lub większym naciskiem na którąś z osobowości. Po głębszym zastanowieniu wyszło mi, że jestem typem żółto-czerwono-zielonym (dokładnie w tej kolejności). A Wy?

I to było ostatnie konwentowe spotkanie, w jakim uczestniczyłam. Pożegnałam się z Anią i Andrzejem i razem z Filipem i Maegiem udaliśmy się na ostatni posiłek... Potem przyszedł czas na odebranie rzeczy z hotelu, jazdę na dworzec i drogę powrotną do domu.

Za rok Tricon w Cieszynie, a wcześniej może jeszcze Falkon...

środa, 9 września 2009

Polconowe opowieści cz. IV (c.d. soboty)

W międzyczasie do naszej grupki dołączył kolejny polconowiec, Andrzej:-) O 17.00 więc we trójkę (Lili, ja i Andrzej) poszliśmy na prelekcję Anny Brzezińskiej o banitach i ludziach luźnych na średniowiecznych gościńcach. Chociaż nie przepadam za książkami Ani, to polubiłam jej sposób opowiadania, bo spotkanie prowadziła całkiem ciekawie i z humorem, a przy okazji dowiedziałam się kilku istotnych rzeczy o średniowieczu jako takim. Mowa była przede wszystkim o ludziach żyjących na gościńcach, i to nie tylko o banitach, czy zbójach. Mentalność ludzi w tych czasach diametralnie różniła się od naszej, ówczesnej. Dzisiaj liczy się odrębność, indywidualność, natomiast mniej więcej do XIII wieku dla ludzi niezwykle ważna była przynależność do społeczności. Dotkliwą więc karą było wykluczenie z tej społeczności, wyklęcie z miast, zakaz wstępu do nich. Dodatkowo, w zależności od przewinienia, przed wyświęceniem z miasta skazańców okaleczano, a to wypalano znamię na różnych, widocznych częściach ciała, a to wyłupywano oko, czy obcinano palce - w ten sposób można było delikwenta rozpoznać i ominąć szerokim łukiem z pogardą. Na traktach spotkać można było również żebraków, pątników (jedyni, którym pomagano), prostytutki (najczęstszym miejscem ich bytności były... cmentarze, gdyż w ówczesnych czasach wielu ludzi chodziło do kościoła nie tylko na mszę świętą...), komediantów, kuglarzy, kupców, gawędziarzy, czeladników (podróżowali z miasta do miasta, by uczyć się swej profesji, co nie było łatwe, bo rzadko kiedy ktoś ich przyjmował). Ci ludzie nie byli szanowani, nawet handlarze nie cieszyli się uznaniem, załatwiano z nimi sprawunki i nie poświęcano im większej uwagi. Zdarzały się również, rozsławione przez fantasy, grupy zbójeckie, złożone przede wszystkim ze wzgardzonych, rozgoryczonych służbą dla państwa/miasta żołnierzy i najemników. Na średniowiecznej drodze można też było natknąć się na szaleńców i osoby kalekie. Ludzie żyjący poza nawiasem społeczności wychodzili ze swoich ról, jakie pełnili w danym mieście, dla niektórych było to błogosławieństwem, jednak dla większości tragedią. Od ok. XIV wieku na trakty zaczęli wyruszać także szlacheccy panowie, przede wszystkim młodzi żakowie, podróżujący do miast nauki, a tak naprawdę szalejący we wszelkiej rozpuście. W XVI wieku zaczęła rozwijać się turystyka, powstawały pierwsze przewodniki. Dopiero wtedy też karczmy stały się potrzebne i zaczęły być budowane na gościńcach, a nie, jak się powszechnie uważa, w średniowieczu.

Po prelekcji zeszliśmy na dół, do sali 039, gdzie odbyć się miały Smoki Fandomu. Szybko jednak wyszliśmy, stwierdzając, że to impreza raczej zamknięta, dla wtajemniczonych.  Co to w ogóle było, nie wiemy do dzisiaj... Postanowiliśmy zabić czas i pójść na panel dyskusyjny Literatura, komiks, film: przenikanie fantastycznych światów. Ale i tam nie zabawiliśmy długo, bo okazało się, że spotkanie trzeba skończyć wcześniej ze względu na przeniesienie Gali Zajdlowej do innego budynku, oddalonego o 10 minut drogi od miejsca konwentu. Odwiedziliśmy więc namiot konwentowy i już jako pięcioosobowa ekipa (ja, Lili, Tanit, Andrzej i Maeg) skierowaliśmy swe kroki w tajemniczym kierunku (mieli nas kierować gżdacze, ale chyba mieli inne zajęcia). Po drodze spotkałam cudo, wyszykowane do ślubu i nie mogłam się oprzeć, żeby nie zrobić mu zdjęcia:
Śliczny Rolls Royce, wersja ślubn
Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, dzięki trafnemu zmysłowi orientacyjnemu Tanit i mapce satelitarnej, okazało się, że sala jest dopiero przygotowywana. Około 20.00 udało nam się wejść do niej i zająć pierwsze miejsca. Szybko jednak musieliśmy się ewakuować do 4. rzędu, bo 3 pierwsze miały być dla VIP-ów. Do auli napływali kolejni uczestnicy konwentu i stało się jasne, że szybka reorganizacja miejsca imprezy była konieczna - w największej auli budynku LODEXU nie zmieściłoby się tyle ludzi.
Nadchodzą, wciąż nadchodzą...
Powoli schodzili się też goście (zasłyszane z rozmowy telefonicznej: "Gdzie to, u licha jest?!"). Mniej śmiali sądzili, że uda im się uniknąć siedzenia w pierwszym rzędzie, ale czujne oczy gżdaczy i niektórych uczestników wyłapywały delikwentów. Maeg, na ten przykład, pogonił Jacka Dukaja do pierwszej ławki;-) Przez kolejnych 15 minut technicy, wśród entuzjastycznego dopingu zebranych (wygrywanie oklaskami rytmu hitu Queen We Will Rock You), bawili się ustawianiem ekranów, na których miał być wyświetlony krótkometrażowy film Tam i z powrotem w reżyserii Michała Baczunia na podstawie opowiadania Janusza A. Zajdla. Prawidłowe ustawienie wywołało dzikie okrzyki aprobaty ze strony szerokiej publiczności. Następne 10-15 minut prowadzący Galę wymieniali sponsorów generalnych, sponsorów medialnych i wszelkich innych, którym dziękowali za wkład w organizację Polconu. Potem były jeszcze wystąpienia grzecznościowe, oficjalnie potwierdzono, że kolejny konwent odbędzie się w Cieszynie jako Tricon (Polcon, Eurocon, Parcon). W końcu nastąpił drugi - główny punkt programu - projekcja filmu. Byłam zachwycona jakością zdjęć (odpowiada za nie Jacek Drofiak), grą aktorską, muzyką i opowiedzianą historią - chory śmiertelnie mężczyzna postanawia poddać się hibernacji do czasu, aż znajdzie się lekarstwo na jego przypadłość, mija jednak ponad 100 lat i wybudzony do życia bohater nie może odnaleźć się w zastanej rzeczywistości, decyduje się więc ponownie poddać hibernacji do czasu, aż ludzie znajdą sposób na powrót do przeszłości... Tym samym Zajdel trafił na moją listę zapoznawczą.

Film nagrodzono głośną owacją, po czym przyszedł czas na pierwszy - główny punkt programu: wręczenie statuetek. O tym, kto dostał nagrodę w kategorii powieść i opowiadanie pisałam tutaj . Niestety frekwencja była bardzo niska, głosowało bodajże 270 osób, z czego 4 zawaliły sprawę. Przyznam się ze wstydem, że nie zagłosowaliśmy z Filipem, bo w nadmiarze wrażeń i ogromie spotkań zwyczajnie zapomnieliśmy. Za rok na pewno nie zapomnę, mało tego!, przeczytam wszystkie nominowane książki i opowiadania!

Nadszedł czas na świętowanie. Większość fantastów postanowiła udać się do klubu Cotton, oczywiście nas też nie mogło tam zabraknąć. Tego wieczoru ogródek cottonowski opanowany był całkowicie przez polconowców, nie-polconowcy szybko przenosili się gdzie indziej, przerażeni zapewne rozmowami o literaturze na tyle głosów. Nasza paczka zajęła jeden ze stolików. Rozmawialiśmy sobie, popijając piwo/drinki/soki/wodę... (dobra, wylewając też, ale byłam jeszcze wtedy trzeźwa i to był przypadek i wylało się zaledwie kilka kropel!) A potem przyszedł Paszko i przyniósł miód własnej produkcji... Pewnie miał plan obejść wszystkich z jednym kuflem wypełnionym trunkiem, ale gdy dotarł do mnie... Co tu dużo opowiadać, nie oddałam i przez resztę wieczoru rozgrzewałam się pysznym pitnym miodem.

wtorek, 8 września 2009

Polconowe opowieści cz. III (sobota)

Tyle się działo w sobotę, że nie wiem, jak to ująć w słowa! To był najlepszy dzień i wieczór całego konwentu, zwłaszcza chyba wieczór... Ale od początku.

Dzień rozpoczęliśmy na prelekcji wydawnictwa Runa o tym, jak spaprać dobry pomysł i nie wydać książki. Na spotkanie przyszło bardzo dużo osób, tak że w przymałej salce spóźnialscy musieli siedzieć na podłodze lub stać.
Nie tylko ludzie przyszli posłuchać, co ciekawego ma do powiedzenia Anna Brzezińska...
Mieliśmy się przed prelekcją spotkać z Maegiem, ale nie wyszło (nadrobiliśmy po). Było bardzo zabawnie, ciekawie, chociaż nie odkrywczo (przynajmniej dla mnie). Najczęściej popełniane błędy przez przyszłych, a raczej niedoszłych debiutantów to:
  • Nieczytanie uwag dla autorów, zamieszczanych na stronach wydawnictw! Większość wydawnictw postarało się o zamieszczenie odpowiedniej zakładki, gdzie znajdziecie podstawowe i najważniejsze informacje, w jaki sposób przygotować druk do wysłania;
  • Wysyłanie pliku w nieznanym lub niedozwolonym formacie - najlepiej wysyłać w txt lub rtf;
  • W dobie popularności blogów internetowych - odsyłanie do tegoż jest wysoce niewskazane i bezczelne nawet;
  • Brak danych osobowych - Czy wpisanie imienia, nazwiska, adresu mailowego i nr. telefonu to naprawdę taka trudność? Przy tym też należy pamiętać, aby nie zamieszczać szczegółowego życiorysu, wystarczą najważniejsze wiadomości o was samych;
  • Książki zawierające nazwy zastrzeżone, z podejrzeniem plagiatu itp. - Nie wzorujcie się bardzo na innych, pracujcie nad własnym stylem i oryginalnością, ale tu także bez przesady - wszystko musi znaleźć wyjaśnienie, nic nie może się dziać "bo tak";
  • Brak znajomości tematyki - Wbrew pozorom, fantasy napisać wcale nie jest łatwo, dobrze jest najpierw postudiować źródła o epoce, w jakiej chce się umieścić fabułę, może przydać się także znajomość konwencji, psychologii (to dla uwiarygodnienia bohaterów);
  • Częstym problemem jest osobowość autora i jego nadpobudliwość - pamiętajcie zasadę: Nadgorliwość gorsza od faszyzmu! Jeśli wydawnictwo umieszcza informację na stronie o czasie czytania nadesłanych książek, musicie uzbroić się w cierpliwość i czekać grzecznie na ewentualną odpowiedź; nie wolno grozić sądem, jeśli wydawnictwo się nie odezwie po upływie określonego czasu;-); tak przy okazji, Runie należy dać najdłużej 6 miesięcy na zapoznanie się z pozycją, gdyż do redakcji przychodzą średnio 4 propozycje dziennie!;
  • Błędy wszelakie - przed wysłaniem powieści, przeczytajcie ją pod kątem gramatycznym, stylistycznym, ortograficznym, żeby wyeliminować jak najwięcej byków.
Chociaż sama nie czyta już nadesłanych powieści, Ania Brzezińska wypowiadała się w imieniu redaktorów
Trzeba też pamiętać, że wydawnictwo zarabia dopiero na trzeciej książce danego autora, więc uważnie sprawdza, czy potencjalny autor ma dalsze plany i czy umie w nich wytrwać; jeśli chodzi o cykle, Runa przygotowuje pod tym kątem umowę wydawniczą, gdzie zaznacza przewidywalny czas napisania kolejnych książek.

Po zakończonej prelekcji, puściłam bratanka samopas, a sama poszłam do namiotu konwentowego spotkać się z Maegiem i jego koleżanką Tanit. Potem razem udaliśmy się na spotkanie autorskie Feliksa W. Kresa. Uśmiałam się nieźle, słuchając bezpardonowych wypowiedzi autora cyklu szererskiego. Jego najbliższy plan to zakończyć wreszcie historię Szereru i przejść na emeryturę pisarską, by wreszcie móc nadrobić zaległości... w graniu w gry komputerowe;-)
Każdy może być jedi. W hali Star Warsi rozdawali świetlne miecze, niestety ja już się nie załapałam
Z sali 358 skierowałam się do hali MOSiRu, żeby popatrzeć na konkurs walki bronią larpową. No cóż, czysta amatorszczyzna, ale ile zabawy! Okładali się plastikowymi mieczami aż miło. Nie wiem, kto wygrał, bo musiałam pędzić do LODEXU do mojej nowej miłości czytelniczej.
Chociaż walczyli głównie mężczyźni, pojawiały się też dzielne wojowniczki
Następne w kolejce było spotkanie z Marcinem Przybyłkiem na Tożsamości narracyjnej. I to był czad! Strasznie ciekawa i przydatna do zrozumienia siebie i swoich upodobań książkowych była ta prelekcja. Autorem teorii o tożsamości narracyjnej jest Dan McAdams. To, bardzo interesujące, podejście do psychologii ludzkiej, i bliskie myślę każdemu czytelnikowi, opiera się na podejściu humanistycznym. McAdams uważa, że każdy człowiek organizuje dziejące się wokół niego wydarzenia, napotkane fakty w historię, w opowieść i jest to skłonność naturalna i nieprzerwana. Rzecz jednak nie w tym, że tworzymy historie, ale jak je opowiadamy - to sposób na poznanie naszej osobowości. Sposoby opowiadania można podzielić na dwa rodzaje:
  • uczuciowy, gdzie liczą się dla mówiącego jego doznania, emocje związane z daną opowieścią;
  • relacjonujący, w którym ważne są przede wszystkim fakty, szczegóły.
To, co czytamy, oglądamy, to, czego słuchamy, co wynosimy z czytanych książek, oglądanych filmów, obrazów, słuchanej muzyki składa się na prawdę o nas samych. W opowiadanych przez nas historiach zawsze zwracamy uwagę na pewne określone i powtarzające się elementy, podobnie robimy to podczas czytania, słuchania i oglądania - wyłapujemy z tego to, co dla nas ważne, w czym się odnajdujemy. Dlatego nie jesteśmy obiektywni i tak różnimy się w pojmowaniu rzeczywistości - nasza pamięć biograficzna jest bowiem zniekształcana przez nasze indywidualne emocje i wyobrażenia. Nigdy więc nie opowiemy tej samej historii w taki sam sposób. Więcej o teorii McAdamsa można poczytać w jego książkach, których zbiór znajdziecie tutaj, niestety żadna nie ukazała się po polsku.

Ciąg dalszy z soboty jutro.

piątek, 4 września 2009

Polconowe opowieści cz. II (piątek)

Piątek zaczęliśmy oddzielnie - Filip poszedł na LARP-a Warhammer Dwie Baszty, ja na prelekcję Wyjątki z historii anatomopatologii, którą prowadzili Marcin Zaród i Joanna Filipczak. Dostaliśmy historię medycyny sądowej w pigułce, bardzo ciekawą zresztą. Czy wiedzieliście, że już w 1248 roku istniał opis postępowania na miejscu morderstwa? Zapis pochodzi z Szanghaju i m.in. mówi o tym, że na miejscu przestępstwa trzeba zwracać uwagę na najmniejszy nawet szczegół. W roku 1507 powstał tzw. Kodeks Bamberski Spraw Gardłowych, który nakazywał śledczym konsultację z lekarzem w wypadku nagłej śmierci kobiet i dzieci. Jesienią 1889 roku, podczas śledztwa w sprawie zniknięcia francuskiego komornika, przeprowadzono pierwszą profesjonalną sekcję zwłok. Jak zapewne wiecie, najczęściej do tajnych mordów wykorzystywano arszenik. Proceder ten trwał do końca XIX wieku, czyli całkiem długo, do momentu, aż dowiedziano się, jak z powodzeniem wykrywać truciznę w organizmie. Prowadzący opierali się na książce Stulecie detektywów, ja znalazłam świetny portal kryminalistyczny dla zainteresowanych.
Joasia opowiada o wydarzeniach z Londynu z 1915 roku, o psychopacie topiącym swoje małżonki w wannie...
Po prelekcji poszłam do sali 362 na konkurs filmowy, żeby zabić czas. Było bardzo zabawnie, kibicowałam drużynie Kamyczków, w której skład wchodziła m.in. Ewa Białołęcka. Organizatorzy konkursu przyłożyli się - konkurencje podzielone były na kadrowe (Z jakiego filmu jest ten kadr?), kalambury, prezentacje fragmentów filmowych (Co to za film?; Kim jest ten aktor? Co jest nie tak? itp.). Niestety nie wiem kto wygrał, bo musiałam pędzić po bratanka i na czwarte piętro na warsztaty Jak jeszcze lepiej opowiadać, prowadzone przez Staszka Krawczyka. Przyznam szczerze, że wynudziłam się trochę, chociaż zajęcia prowadzone były interesująco - RPG nie jest jednak moją tematyką i jakoś nie mogę się przekonać do tego specyficznego sposobu narracji. Może nie byłoby tak źle, gdyby nie jeden z członków naszej grupy, który negował wszystko, co mówili inni i nie chciał współpracować, a chyba nie o to w tym chodzi? Dobrze, że nie braliśmy wszystkiego poważnie i na zadanie "stwórz opis krajobrazu baśniowego" sfabrykowaliśmy postapokaliptyczną wizję świata w rdzawych barwach, na której pasły się różowe jednorożce z dwoma rogami...

Przed 15.00 znowu się rozdzieliliśmy - Filip poszedł do swoich nowych znajomych z LARP-a, ja na spotkanie z SuperNOWĄ. Nie pojawił się niestety redaktor naczelny,  Mirek Kowalski, zamiast niego była obecna pani Marzena Kłos i autorzy: Witek Jabłoński, Marek Baraniecki, Paweł Kempczyński, w ostatniej chwili dołączył Marcin Przybyłek. Co ciekawego będzie się działo w najbliższym czasie w wydawnictwie? Niewiele. Na przełomie września i października (chociaż podejrzewam, że jednak w październiku) pojawi się oczekiwana Żmija Andrzeja Sapkowskiego. W późniejszym czasie (czytaj: najpewniej na początku przyszłego roku) nakładem wydawnictwa ukaże się antologia o kotach, do której jeszcze "piszą się" opowiadania; w przyszłym roku ma wyjść również powieść Jabłońskiego, na razie zatytułowana Słowo i miecz. Marcin Przybyłek mówił o swojej najnowszej książce, Gamedec: Zabaweczki. Sztorm, która ma mieć premierę jeszcze we wrześniu. Lekki niesmak wywołała odpowiedź na pytanie, czemu nie ma Sapkowskiego - "pod koniec sierpnia zawsze bierze urlop" (akurat, no ale przecież nie można powiedzieć, że czytelników pisarz ma gdzieś, a już na pewno nie może tego powiedzieć jego wydawnictwo), ale ten autor już coraz mniej mnie obchodzi... Niewiele mogę powiedzieć o Marku Baranieckim, który praktycznie się nie odzywał, o Witku opowiadać nie będę (uroczy gaduła, jak zwykle), Paweł Kempczyński wydał mi się... dziwny przez lekkie zmanierowanie w sposobie mówienia, pozytywne wrażenie wywarł na mnie natomiast Marcin Przybyłek, w dowcipny sposób opowiadający o tym, jak pisze (do jego osoby wrócę jeszcze nieraz). Ogólnie, przyjemnie było posłuchać, jak koledzy po fachu nawzajem prawią sobie humorystyczne złośliwości, nie szczędząc ich również wydawnictwu, widać było jednak sympatię i szacunek.
Od lewej: Marzena Kłos, Marek Baraniecki, Witold Jabłoński, Paweł Kempczyński
Zamiast na Psychologię głębi Marcina Przybyłka (o, jakże teraz żałuję!), poszliśmy na obiad, a później odwiedziliśmy Targi, gdzie nabyłam Piołun i miód Ewy Białołęckiej. Od Runy dowiedziałam się także, że książka Maćka Guzka Czyste dobro, o której pisałam już w styczniu, powinna trafić do księgarń pod koniec 2009 r. W parku odbywał się konkurs rysowania na asfalcie na rzecz biednych dzieci (malowidła nie zdobiły uliczki zbyt długo, w sobotę rano zmył je deszcz):
Humorystyczna wersja naukowo-fantastyczna; autor nieznany
Całkiem poważna wersja fantasy rysowana przez Krewcię
Zdążyłam jeszcze na ostatnie minuty spotkania autorskiego z Ewą Białołęcką, zdobyłam jej autograf i dowiedziałam się, że kolejna część cyklu, Czas złych baśni, ukaże się na początku przyszłego roku.

O 18.00, już w komplecie, zajęliśmy pierwsze miejsca w auli 358 na prelekcji Witka Jabłońskiego i Eli Żukowskiej Co nam zostało z dawnych bogów. W sumie, było to powtórzenie spotkania avangardowego, ale kilka nowych informacji też wyłowiłam. Np. to, że termin "pogaństwo" ukuł kościół chrześcijański, aby zdeprecjonować dawne religie. Działało to na zasadzie "niewidzenia belki we własnym oku" - np. chrześcijanie zarzucali poganom "bałwochwalstwo", czyli czczenie wizerunków bożków, a sami modlili się przecież do obrazów i figurek Jezusa czy Matki Boskiej. Wiedzieliście, że 25 grudnia, katolickie Boże Narodzenie, dla Słowian był dniem narodzin boga Mitry? A propos tzw. grzechów ciężkich - to dopiero chrześcijaństwo zaczęło cenić dziewictwo u kobiet - dla Słowian dziewictwo było oznaką, że z dziewczyną jest coś nie w porządku; najlepiej jeśli już miała dziecko, oznaczało to bowiem, że jest płodna.
Cały Witek - jak zacznie mówić, skończyć nie może;-)
Przed 19.00 znowu nastąpił rozdział w naszej grupie - Filip poszedł na Graj twardo, spotkanie z Johnem Wickiem, a ja i Lili zostałyśmy na spotkaniu autorskim z Marcinem Przybyłkiem. Jeśli jeszcze się nie domyśliliście, kto na Polconie zajął moje serce, to teraz ogłaszam to oficjalnie - Przybyłek właśnie!;-) Spotkanie bardzo fachowo i interesująco prowadziła Klaudia Heintze, która zadawała niesztampowe pytania - np. dlaczego w opisie niemal każdej bohaterki wspomniany jest jej brzuch, albo co świadczy o czyimś szaleństwie.
Klaudia zastanawia się, jakim pytaniem "zastrzelić" Marcina, Marcin zastanawia się, dlaczego na ekranie nie wyświetla się pulpit z jego laptopa...
Mogliśmy zobaczyć ostatni przedpremierowy zwiastun (rewelacyjny, profesjonalny, no cudo!) promujący cykl o Gamedecu, który pod koniec września będzie też dostępny w internecie, m.in. na stronie Gamedec Zone. Obejrzeliśmy też prezentację, w jaki sposób, krok po kroku, robiony był spot reklamowy. Nie czytałam dotąd niczego autorstwa Marcina, ale zamierzam nadrobić zaległości i to pewnie szybciej, niż myślę (nie wytrzymam do przyszłego roku). Opowiadał tak ciekawie o tym, jak tworzył postać, świat i poszczególne jego elementy, że muszę się przekonać, jak to wygląda w praktyce.

I tak zakończył się dzień drugi Polconu.

czwartek, 3 września 2009

Wrześniowe premiery kinowe

Wybrałam też kilka interesujących premier filmowych. Nie wiem, czy pójdę na wszystkie, ale z pewnością na dwie się wybiorę, zgadnijcie na które;-)

Tytuł: Oszukać przeznaczenie 4
Scenariusz: Eric Bress
Reżyseria: David R. Ellis
Data premiery: 3 września 2009

Fabuła ta sama, chodzi o to, żeby zobaczyć (tym razem w 3D), na ileż to ciekawych sposobów można zabić człowieka;-) Byłam pod wrażeniem pierwszej części (wiadomo, nowość), dwójka zachwyciła mnie kilkoma pomysłami (winda, drabinka przeciwpożarowa, ten kto oglądał, wie o co chodzi;)), trójka była już poniżej wszelkiej krytyki. Widziałam trailer czwartej części i muszę przyznać, że twórcy się postarali... Oby tylko nie utopili wszystkiego w zajawce...
Nastolatkowie wyruszają na tor wyścigowy, jednak jeden z nich ma wizję i oddala się od miejsca wypadku wraz z przyjaciółmi. Rzeczywiście jego wizja się sprawdza. Po pewnym czasie wszyscy po kolei giną w niewyjaśnionych okolicznościach...
Tytuł: Janosik. Prawdziwa historia
Scenariusz: Eva Borušovičová
Reżyseria: Agnieszka Holland & Kasia Adamik
Data premiery: 4 września 2009

Odbrązawianie bohaterów trwa. Lubię kino Agnieszki Holland, a zapowiedziany przez nią i Kasię Adamik obraz Janosika wydaje się interesujący i mam nadzieję, że wyjdzie lepiej, niż kreacja Marka Perepeczki, która jakoś nigdy nie wydawała mi się wiarygodna...
Młody Janosik, wypalony wojną, zawiedziony w miłości, trafia do zbójeckiej drużyny. Wkrótce zostaje jej przywódcą i zaczyna się cieszyć sławą dzielnego zbójnika, który przestrzega honorowego kodeksu – nikt z napadniętych nie może zginąć. Wraz ze sławą, rośnie jego uwielbienie u kobiet. Sukcesy Janosika budzą jednak zazdrość jednego z członków bandy, chciwego i butnego Huncagi... Zmysłowa, okrutna i pełna pasji, prawdziwa historia Juraja Janosika. Oparta na faktach opowieść o młodym zbójniku, którego krótkie i intensywne życie stało się legendą. 
Tytuł: Inglourious Basterds
Scenariusz: Quentin Tarantino
Reżyseria: Quentin Tarantino
Data premiery: 11 września 2009

Na ten film czekam już od roku! Quentin Tarantino i mój obecny ukochany Michael Fassbender (wiem, że teraz głowicie się, kto on zacz, to wam ułatwię - grał Steliosa w 300), Mike Myers, Brad Pitt i alternatywna historia drugiej wojny światowej. No czego chcieć więcej? Tak przy okazji, uśmiałam się, gdy zobaczyłam na Filmwebie gatunek tego filmu - wojenny; nie wspominając już o burzy, jaką nadchodząca premiera wywołała wśród poważnych znawców historii. Czy ktoś zdrowy na umyśle sądzi, że to będzie poważna i zgodna z faktami opowieść?
Akcja filmu rozpoczyna się w okupowanej Francji podczas egzekucji rodziny Shosanny Dreyfus, której dziewczyna jest świadkiem. Egzekucji dokonuje nazistowski pułkownik Hans Landa Shosannie udaje się uciec i wyjechać do Paryża, gdzie jako właścicielka kina przyjmuje nową tożsamość. W innym miejscu w Europie, porucznik Aldo Raine organizuje grupę żydowskich żołnierzy, którzy mają dokonywać aktów zemsty. Do oddziału Raine dołącza niemiecka aktorka i agentka Bridget Von Hammersmark, której misją jest pozbawienie władzy przywódców Trzeciej Rzeszy. Losy tych ludzi zbiegają się pod kinowym afiszem, gdzie Shosanna przygotowuje własny plan zemsty...
Tytuł: 9
Scenariusz: Pamela Pettler
Reżyseria: Shane Acker
Data premiery: 18 września 2009

Animacja w produkcji Tima Burtona, a w reżyserii Shane'a Ackera (swego czasu trailer i opis produkcji przedstawiał Cedro) już wkrótce pojawi się w polskich kinach.
Kiedy 9 pierwszy odzyskuje przytomność, znajduje się w post-apokaliptycznym świecie, gdzie wszyscy ludzie zniknęli. Przypadkiem odkrywa małą społeczność podobnych do siebie, ukrywających się przed przerażającymi maszynami, które przemierzają ziemskie obszary z zamiarem o ich wytępieniu. Pomimo bycia neofitą grupy, 9 przekonuje innych, że kryjówka nie jest dobrym wyjściem. Muszą przejść do ofensywy jeśli chcą przeżyć oraz odkryć, dlaczego maszyny chcą ich zniszczyć. Przyszłość cywilizacji może zależeć od nich.
Tytuł: Surrogates
Scenariusz: Michael Ferris & John D. Brancato
Reżyseria: Jonathan Mostow
Data premiery: 25 września 2009

Thriller science fiction (sic!) z moim na wieki wieków Brucem Willisem i niczego mi nie potrzeba, idę i już! A opis dla Was.
Świat przyszłości. Ludzie żyją w całkowitej izolacji, a jedyny kontakt między nimi następuje za pomocą robotów, które są lepszymi wersjami ich samych. Agent FBI (Bruce Willis), a właściwie jego elektroniczny zastępca, pracuje w wydziale zabójstw. Pewnego dnia zostaje zmuszony jednak do dość ryzykownego wyjścia z domu. Nie ma jednak innej możliwości, bo tylko on sam jest w stanie zapobiec niebezpiecznemu spiskowi i serii tajemniczych morderstw.

środa, 2 września 2009

Wrzesień w księgarniach

Jak co miesiąc wybrałam kilka nowości wydawniczych, które mnie zainteresowały. No to jedziemy z tym koksem, jak mówił królik Bugs:

Tytuł: 4 pory mroku
Autor: Paweł Paliński
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 11 września 2009

Poleca go Orbitowski, a w gustach się raczej zgadzamy, w dodatku lubię metafory, więc chętnie ocenię, czy Paliński jest w nich mistrzem.
W ciemności nie widzi się własnych dłoni. Dzień w dzień pokornie zakładasz ciasny kołnierz istnienia. Przeżuwasz, trawisz, wydalasz. Pomału, niezauważalnie ślepniesz na ohydę codzienności. Ludzie wokół zżerają się nawzajem. Tym, którzy żrą najszybciej stawia się pomniki. Rzeczywistość coraz mocniej zaciska się na szyi. Debiutancki zbiór opowiadań mistrza metafory, o którym Łukasz Orbitowski napisał: "Momentami, Paliński jest Kingowski po obłęd, ale jego tekst przeraża nieludzką zwyczajnością – potworność przyczajona w człowieku czasem jest przecież banalna."

Tytuł: Naznaczona
Autor: P.C. & Kristin Cast
Wydawnictwo: Książnica
Data wydania: 23 września 2009

Powieść dla młodzieży o wampirach z wątkiem kryminalnym i, zapewne, miłosnym, ale Książnica raczej nie wydaje gniotów, więc może, może...
Początkująca wampirzyca, Zoey Redbird, trafia do szkoły Domu Nocy. To tu będzie musiała przejść nieodzowną Przemianę, by zdobyć kwalifikacje dorosłego wampira. Pomimo początkowych trudności, przyzwyczaja się do nadprzyrodzonych zdolności, jakimi obdarzyła ją Nyx, Bogini Wampirów, i coraz lepiej wchodzi w rolę nowej przywódczyni Cór Ciemności. I co najważniejsze – zaczyna czuć się w Domu Nocy, jak w swym własnym. Ma swego chłopaka, a nawet… dwóch. Ale oto zdarza się coś niewyobrażalnego. Pewnego dnia w zewnętrznym świecie ludzi ginie kilkoro nastolatków, a wszystkie ślady prowadzą do Domu Nocy. Zoey zaczyna zdawać sobie sprawę, że nadprzyrodzone siły, które wyróżniają ją spośród innych, mogą też obrócić się przeciwko jej najbliższym. Dziewczyna zwraca się o pomoc do swych nowych przyjaciół, a wtedy śmierć zakrada się również do Domu Nocy. Zoey musi pogodzić się ze zdradą, która łamie jej serce i podkopuje fundamenty jej nowo zbudowanego świata. 
Tytuł: Przynieście mi głowę wiedźmy
Autor: Kim Harrison
Wydawnictwo: MAG
Data wydania: 23 września 2009

Sądziłam, że wszystko już było... No zobaczymy, ciekawi mnie przedstawienie Las Vegas a'la paranormal; może być całkiem wesoło, chociaż okładka wcale mnie nie zachęca...
Efektem ubocznym badań genetycznych nad modyfikowana żywnością stał się wirus. Spowodował on powstanie nowych odpornych ras. Wszystkie nowe gatunki za swoje miejsce zamieszkania wybrały miejsce zwane Zapadliskiem. Zapadlisko to Las Vegas dla paranormalnych. Tam można spotkać wampiry, wiedźmy, czarownice i wilkołaki, i wiele, innych krzyżówek ludzi i wampirów. Rachel Morgan jest wiedźmą i agentem. Jej kariera zmierza do nikąd a ona sama każdej nocy stawia wyzwanie paranormalnym stworom usiłując całe towarzystwo utrzymać w ramach cywilizacji.
Tytuł: Listy z Hadesu. Punktown
Autor: Jeffrey Thomas
Wydawnictwo: MAG
Data wydania: 25 września 2009

No nic, tylko... zajrzeć do księgarni.
Opowiadania Thomasa… zawierają w sobie cały świat, oddany w kawałkach, odbiciach, urywkach i detalach. Połączone, tworzą całość większą, niż ich suma, pozostając jednocześnie odrębnymi, niezwykle poruszającymi historiami. Każdy byłby dumny z autorstwa choćby jednego tekstu z tego zbioru. - Michael Marshall Smith
[Punktown] jest mordercze i obce, bogate i tętniące niepokojem, ludzkie i wzruszające. Jeffrey Thomas stworzył coś cudownego. - China Mieville
Oszałamiająco złożona i bogata wizja przyszłości, równie poetycka, jak przerażająca, pełna przenikliwych diagnoz i obrazów, które pozostają w pamięci. - Ramsey Campbell
Genialny zbiór opowiadań… nieważne, czy klasyfikować je jako science fiction, fantasy, horror, to jeden z najlepszych zbiorów roku. - Ellen Datlow w The Year's Best Fantasy and Horror
Ambitna literatura przebrana w wielobarwne, zmiennie szaty… przebojem wbije się na wasze listy pozycji do przeczytania. Inteligentna, zabawna, zmuszająca do myślenia…  - Ed Bryant, w Locusie
Bez cienia wątpliwości, opowiadania te rzucają światło na najmroczniejsze zakamarki naszych dusz. Lecz jednocześnie Thomasowi udaje się skupić uwagę czytelnika na zmaganiach i wyzwaniach, które czynią nas wszystkich ludźmi. Przesycona emocjami, fascynująca książka. - David B. Silva 
Tytuł: Siedlisko
Autor: Robert Cichowlas & Kazimierz Kyrcz Jr
Wydawnictwo: Grasshopper
Data wydania: wrzesień 2009

Nie czytałam Twarzy szatana, ale opis Siedliska wystarczająco mnie zaintrygował, żeby się rozejrzeć za tą książką. Jeśli komuś znana jest jednak pierwsza powieść, niech da znać, czy rzeczywiście warto.
Dawid jest aktorem wychowującym samotnie dwójkę dzieci. Na pierwszy rzut oka całkiem nieźle mu się powodzi. Jest popularny, ma piękny dom i niezły samochód. Sielanka jednak nie trwa zbyt długo… Pewnego dnia jego posiadłość okazuje się siedliskiem złowrogich zjaw, a pobliskie jezioro piekielną otchłanią, skrywającą mroczną tajemnicę. Rodzina aktora znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Tymczasem korowód duchów zacieśnia się wokół Dawida, wirując w coraz szybszym dance macabre… „Siedlisko” to kolejna nieprzyzwoicie dobra książka duetu, który szturmem wdarł się na rodzimy rynek horroru. Sprawdź, czym tym razem zaskoczą cię autorzy „Twarzy szatana".

wtorek, 1 września 2009

Polconowe opowieści cz. I (czwartek)

Wróciłam! Już ochłonęłam, chociaż nadal jeszcze porządkuję wrażenia. Było super! Świetnie się bawiliśmy, poznaliśmy ciekawych i przesympatycznych ludzi, nasłuchaliśmy się interesujących ciekawostek, ja znowu się "zakochałam" w pisarzu (już nie Jabłońskim, ale też z SuperNOWEJ)... Ale może zacznę od początku. Notki postaram się oprawić zdjęciami, z góry jednak przepraszam za ich słabą jakość, bo i aparat nie był najlepszy, ani ze mnie dobry fotograf:-)

Jak przewidywałam, nasz plan zweryfikowaliśmy na miejscu i to już pierwszego dnia. Jak zapewne nie pamiętacie, mieliśmy w czwartek zacząć od Savoir-vivre dla początkujących graczy RPG o 16.00;-) Przeszkodziła nam w tym niestety długaśna kolejka do akredytacji. Postanowiliśmy bowiem, wielce mądrze, udać się na teren Politechniki Łódzkiej na godzinę przed rozpoczęciem imprezy, ale okazało się, że wiele osób wpadło na ten sam pomysł. Skutkiem tego staliśmy w wężyku ponad półtorej godziny. Ponieważ jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... W oczekiwaniu poznaliśmy Lili (jak już wiecie z mojej relacji z Avangardy, większość uczestników posługuje się na takich konwentach pseudonimami i tym razem ja też!;-)), która jeszcze tego samego dnia dołączyła się do naszej dwuosobowej ekipy (a może to my dołączyliśmy do jej jednoosobowej...).
To początek, a raczej koniec góry lodowej
Udało nam się wreszcie uzyskać identyfikatory i program konwentu plus mnóstwo ulotek, z których zatrzymałam jedynie magnes na lodówkę i dwie zakładki do książek, i szybkim krokiem wbiegliśmy na III piętro, do sali 358, gdzie Klaudia Heintze zaczęła już prelekcję o Lilith, podczas której zastanawialiśmy się, czy była ona demonem, czy emancypantką. Okazało się, że na jedno wychodzi. Lilith obecna jest niemal w każdej wierze - u Hebrajczyków była pierwszą żoną Adama, która odeszła mając faceta serdecznie dosyć z jego przerośniętym ego; u Egipcjan mogła nosić imię Izis, w wierzeniach Mezopotamii powiązana była z boginią Inaną, Grecy nazywali ją Lamią, a dopiero średniowieczni chrześcijanie utożsamili ją z demonem seksu i wampiryzmem, matką inkubów i sukubów, a także wrobili ją w kuszenie Adama i Ewy. Najczęściej przedstawiana była jako niezależna, świadoma siebie kobieta o rudych lokach, skrzydłach i sowich stopach, lub owinięta w węża kusiciela, której żaden mężczyzna nie jest w stanie okiełznać:
(Dzięki bogom, że bliżej mi do Lilith niż do Ewy, uległej blondynki wykonującej polecenia męża). Obecna nie tylko w pradawnych wierzeniach, Lilith zaistniała także w popkulturze, m.in. w komiksach Marvela, gdzie zrobiono z niej wampiryczną córkę Draculi:
Ci Amerykanie...
Po tej ciekawej prelekcji zostaliśmy na następnej, traktującej o Seryjnych mordercach. Spotkanie, bardzo zabawnie zresztą, prowadzili Magda Hyla i Michał Cholewa, którzy nieco chaotycznie opowiadali o najważniejszych cechach psychopatów, okraszając opisy fragmentami z przeróżnych filmów. Nie dowiedziałam się z niej wiele nowego, poza tym, że Dexter z Laboratorium Dextera jest psycholem, niemniej zabawa była przednia. Niestety nie wyjaśniono najważniejszej tajemnicy spotkania - co to jest: 10 tysięcy prawników na dnie oceanu...;-) Następna godzina jest dla mnie dziurą w pamięci, wiem jedynie, że nie poszliśmy na uroczyste rozpoczęcie konwentu, ani na LARP-a Pokój bez klamek, który został w ostatniej chwili odwołany; zamiast tego potułaliśmy się trochę po hali MOSiRu, ale Targi Fantastyki dopiero się rozkładały.
Namiot konwentowy odwiedzany był od rana już pierwszego dnia, gdzie daniem głównym było piwo (niestety, ku rozczarowaniu smakoszy tego trunku, nie było ono regionalne, jak obiecywał organizator)
O 20.00, zgodnie z planem, wróciliśmy do auli 358 na pokaz filmu Do Rivendell i bez powrotu i to było wspaniałe ukoronowanie dnia. Fanowska produkcja fantastów z Bielawy jest parodią pierwszej części trylogii Tolkiena i niejednokrotnie rozbawiła wszystkich widzów do łez, zwłaszcza przez kilka rozbrajających gagów związanych z innymi produkcjami, m.in. z Harrym Potterem i Gwiezdnymi Wojnami. Trochę nudniejszy był drugi filmik Etykieta zastępcza, odwołujący się do czasów PRL-u, ale zakończenie uratowało go przed klapą:-) Po projekcji udaliśmy się do pizzerii Oaza, gdzie jedliśmy pyszną pizzę i rozmawialiśmy o minionym dniu. C.D.N.