niedziela, 30 czerwca 2013

Lipcowa posucha

Tak mi się jeszcze nie zdarzyło. W lipcu nie ma na co się wybrać do kina. Owszem, jest Wolverine, jest Jeździec znikąd, jest World War Z, ale te filmy mnie kompletnie nie interesują. Dość mam chyba fantastyki, na pewno dość superbohaterów, ekranizacji komiksów, przejadło mi się. W księgarniach też pustka, jedynie Potęga mitu Josepha Campbella, kultowa, świetna pozycja dla zainteresowanych nie tylko mitem, lecz przede wszystkim popkulturą, która przecież czerpie z mitu pełnymi garściami. Polecam, sama też kupię i jeszcze raz przeczytam, może nawet zechce mi się zrecenzować.

Tytuł: Potęga mitu
Autor: Joseph Campbell
Wydawnictwo: Znak
Data premiery: 17 lipca 2013 r. (ale już można kupić online na stronie Znaku)
„Kiedy nasz najmłodszy syn obejrzał »Gwiezdne wojny« dwunasty albo trzynasty raz z rzędu, spytałem go: Dlaczego oglądasz je tak często? A on mi na to: Z tego samego powodu, dla którego ty przez całe życie czytasz w kółko Stary Testament. Znalazł się w świecie nowego mitu.”

Kultowa już „Potęga mitu” jest zapisem rozmów Josepha Campbella z dziennikarzem Billem Moyersem, zainspirowanych przez Jacqueline Kennedy Onassis, ówczesną redaktorkę wydawnictwa Doubleday. Rancza, na którym spotykali się autorzy, użyczył im sam George Lucas.
Joseph Campbell – wybitny antropolog i religioznawca – porównuje mity różnych kultur, w których poruszane są wielkie tematy ludzkości: życie, zdolność do ofiary, miłość, bohaterstwo, pragnienie wieczności… Jednocześnie podkreśla, że mitologia odgrywa w życiu współczesnego zachodniego człowieka niewielką rolę, co powoduje, że nie potrafi on żyć w zgodzie ze społeczeństwem, naturą i przede wszystkim z samym sobą.
Campbell twierdzi, że mitologia Zachodu opiera się na światopoglądzie z pierwszego tysiąclecia przed naszą erą, który nie zgadza się ze współczesnym wyobrażeniem o wszechświecie. Dodaje też, że długo będziemy musieli czekać na nową mitologię, bo wszystko zmienia się zbyt szybko, żeby można było to zmitologizować. Campbell wierzy jednak, że nowa mitologia powstanie. Ale czy wspólna mitologia mieszkańców całej planety jest możliwa?

poniedziałek, 24 czerwca 2013

"Przedksiężycowi" going twice! - "Przedksiężycowi", tom I, Anna Kańtoch, Powergraph 2013

Kiedy trzy lata temu po raz pierwszy ukazała się powieść Anny Kańtoch, odebrałam ją tak. Teraz prezentuję drugą recenzję pierwszego tomu Przedksiężycowych, którzy już w całości ukażą się w Powergraphie.

Nie przepadam za trylogiami, nie gustuję w cyklach, a już w szczególności nie cierpię wielotomowych sag. Dlaczego? Autorom nie udaje się mnie zaskakiwać, podtrzymywać w napięciu, opowiadane przez nich historie stają się nudne i powtarzalne, a główny wątek (główne wątki) przestaje być interesujący. Albo wręcz odwrotnie – motywów, bohaterów jest tak dużo, że ciężko nadążyć kto, co, jak i dlaczego. Stąd rzadko sięgam po książki, w których opowieść jest rozpisana na więcej niż jeden tom. Wyjątek zrobiłam dla kilku pisarzy – Andrzeja Sapkowskiego, Jarosława Grzędowicza, Bernarda Cornwella. I teraz Anny Kańtoch i jej Przedksiężycowych. Ta drobna i niepozorna kobieta potrafi diabelsko dobrze stopniować napięcie i przekazywane informacje, dzięki czemu nie jestem w stanie się oderwać od żadnej z jej opowieści, kiedy się w nią już „wgryzę”. Co ciekawe, w pierwszym tomie trylogii nie otrzymałam ich prawie wcale, więcej tu pytań niż odpowiedzi, to zaledwie wprowadzenie do prawdziwej fabuły. A i tak czyta się je z zapartym tchem.

Lunapolis jest ostatnim miastem na planecie niewiadomej nazwy, w którym władają tajemniczy Przedksiężycowi, uznani za bogów, chociaż nikt nie wie, kim są i czy w ogóle istnieją. Mieszkańcy metropolii nie mają jednak czasu, aby się trudzić polityką. Są skupieni na swoim życiu, na ciągłym udoskonalaniu swych ciał i dusz z pomocą specjalistów od genetycznych modyfikacji. Wierzą i są w tej wierze wychowywani, że to uchroni ich przed pozostaniem w gnijącej przeszłości podczas kolejnych Skoków ku Przebudzeniu. Ta jedna chwila decyduje o ich być albo nie być – szczęśliwcy pozostają w pięknym, pozbawionym śmieci i śmierci Lunapolis, podczas gdy inni muszą czekać na powolną agonię w Lunapolis przeszłym, gdzie pozostał wszelki brud, gnije żywność, rozwijają się choroby i ludzie przestają być ludźmi. Mieszkańcy teraźniejszego miasta żyją chwilą, zarabiają na kolejne genetyczne zmiany, aby stawać się coraz doskonalsi. Dzieci nie rodzą się naturalnie, a są produkowane i wyposażane w zestaw genów, na jaki stać ich „rodzicieli”. Nie ma tu miejsca na prawdziwe uczucia, ludzie nie wiążą się ze sobą, a tylko bawią w zakochanych, z wyrachowaniem i bolesną świadomością niestałego losu. W tej krainie niby-anarchii rządzi jednak przewrotne prawo, które skazuje ludzkie dusze na więzienie w ciele maszyny, co paradoksalnie staje się dla nich jedyną szansą na dotrwanie do Przebudzenia.

W takiej scenerii czytelnik poznaje bohaterów, którzy budzą różne, często sprzeczne ze sobą emocje. Autorka ma niezwykłą umiejętność do przedstawiania swoich postaci w sposób bezstronny, z dystansem, zupełnie jakby nie ona ich tworzyła, a sami się powołali do istnienia. Jednych się lubi, innych nienawidzi, jeszcze inni są irytujący, ale intrygujący zarazem, a do niektórych się nic nie odczuwa. Wraz ze zmianami zachodzącymi w postaciach, zmieniają się też czytelnicze emocje w stosunku do nich. Chociaż to Finnen i Kaira zdają się grać pierwsze skrzypce, to na scenie o wiele wyraźniejsi byli dla mnie zagadkowy, hipnotyzujący Brin Issa, jego małomówny syn Niraj czy Daniel Pantalekis. Tak, zwłaszcza ten ostatni rzucał mi się w oczy, ponieważ on jako jedyny wydał mi się najbardziej prawdziwy, najbardziej podobny do mojego gatunku w przeciwieństwie do lunapolijczyków. I uwierzcie mi, nie tylko Jacques Diot chciał zabić Daniela Pantalekisa.

Kańtoch przedstawia wykreowany przez siebie świat wiszącego miasta Lunapolis, najważniejszych bohaterów historii, zarysowuje główne wątki (przynajmniej część), w których będą brali udział. I właściwie to wszystko, co dla niektórych wyda się za mało godne uwagi, a innym wielce interesujące. Ja zaliczam się do tych drugich, w mojej głowie zrodziło się mnóstwo pytań. Najciekawsze jest jednak to, że najmniej mnie obchodziło, kim są Przedksiężycowi. O wiele bardziej interesujące stały się dla mnie zamiary Brina Issy, co powoduje i jak się zaczęły Skoki, co tak naprawdę decyduje, kto zostanie, a kto trafi do przeszłości, bo jak się okazuje nawet najlepiej zmodyfikowani nie mogą mieć pewności przetrwania. Ci, którzy oczekują wartkiej akcji, miliona wydarzeń zmieniających jej zwrot, wielkich emocji czy problemów, mogą się rozczarować. Natomiast powieść spodoba się wielbicielom zagadek, powolnego rozbudowywania kreowanego świata, intrygujących postaci, o których dowiedzą się niewiele lub prawie nic.

Specyficzny styl i sposób budowania historii przez autorkę sprawia jednak, że nie jest to książka, w którą się od razu „wsiąka”. Oszczędnie dawkowane informacje, a raczej ich brak mogą powodować trudności w przebrnięciu przez pierwsze kilkanaście stron. Ale kiedy to już się uda… Nie jest to książka, którą można czytać na raty. Jeśli tak do niej podejdziecie, to jest wielkie prawdopodobieństwo, że w pewnym momencie odłożycie ją i nie wrócicie do niej więcej. Przedksiężycowi to bowiem powieść wymagająca, przeplatana mnóstwem drobnych szczegółów i szczególików, które pozornie nie mają znaczenia, a w dalszym toku akcji okazują się często kardynalne dla fabuły. Dlatego trzeba i warto poświęcić tej książce więcej czasu pół godziny czy godzina w ciągu dnia. Najlepiej się z nią zamknąć w czterech ścianach na co najmniej kilka godzin, tak aby przeczytać ją w całości.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

wtorek, 4 czerwca 2013

"Abel i Kain", Katarzyna Kwiatkowska, Novae Res 2013

Jeśli czytam coś innego niż fantastykę, są to kryminały retro. Najchętniej sięgam po te dziejące się w XIX wieku, w Wielkiej Brytanii lub w Polsce. Zwłaszcza te rodzimych autorów podobają mi się najbardziej. Kilka lat temu zachwycałam się Złotym wilkiem Bartłomieja Rychtera, podobał mi się Marcin Wroński i jego Kino Venus, a ostatnio moją uwagę przykuła debiutancka powieść Katarzyny Kwiatkowskiej Zbrodnia w błękicie. Po tej lekturze chciałam dwóch rzeczy – aby autorka napisała kolejną książkę z Janem Morawskim w roli głównej, a także aby było w niej więcej informacji o tajemniczym detektywie. Pierwsze życzenie spełniło się w tym roku, kiedy nakładem Novae Res ukazała się powieść Abel i Kain, które otrzymałam od samej autorki, za co jej bardzo serdecznie dziękuję (a tak, chwalę się, bo jak często zdarza się, że pisarz odzywa się do blogera, wyrażając uznanie dla jego działalności i proponując przeczytanie jego najnowszej powieści? Nie wiem, jak Wam, ale mnie to się nie zdarzyło aż do teraz). Na spełnienie drugiego życzenia jednak nie miałam co liczyć, ale wybaczam pani Kasi, ponieważ tak jak pierwsza jej powieść, tak i ta wciągnęła mnie na kilka wieczorów w duszny (nie tylko od panującego w niej lata) klimat szlacheckich intryg.

Tym razem Jan i jego kamerdyner-przyjaciel Mateusz usiłują rozwikłać zagadkę zabójstwa w dworze w Stępowie, majątku rodziny Ponińskich. A ta nie jest wcale łatwa, kolejni podejrzani wyskakują niczym króliki z magicznego kapelusza, pojawiają się coraz to nowe tropy, a domownicy, niby chętnie współpracując z detektywami, ukrywają niektóre fakty dotyczące wydarzeń, siebie i historii swoich rodzin. Powietrze jest tu gęste nie tylko od upalnego klimatu lipcowego miesiąca, lecz także od nawarstwiających się tajemnic i intryg. Śledząc poczynania Morawskiego, czułam się chwilami nie jak w szlacheckim dworku, ale na królewskim dworze. Autorka zmyślnie buduje akcję, pozwalając czytelnikowi razem z bohaterami rozsupływać kolejne węzełki zaplątanego motka historii. A samozwańczy detektywi robią to z urokliwą niezgrabnością i wprawą amatorów, dzięki czemu są o wiele bardziej wiarygodni niż Sherlock Holmes.

Akcja powieści dzieje się w roku 1900 i ponownie pisarce udało się doskonale odwzorować zwyczajne życie polskiej wsi, osadzając je w kontekście historycznych wydarzeń. I chociaż nie są one tak namacalne, jak w Zbrodni w błękicie, to pobrzmiewają echem w rozmowach i zachowaniu postaci. Nawet Jan bierze w nich udział, Kwiatkowska ujawnia kilka zaledwie informacji o działalności detektywa, nadal jednak skąpych i mało dokładnych, aby można je było uznać za satysfakcjonujące. To właściwie dobrze, ponieważ nie odwraca on uwagi od i tak zagmatwanej fabuły, a pozostawia chęć poznania jego losów. Mam nadzieję, że w którymś momencie Morawski będzie się musiał zmierzyć ze swoją przeszłością lub teraźniejszością i wtedy jego osoba stanie się mniej tajemnicza.

Katarzynie Kwiatkowskiej udało się podtrzymać bardzo dobry poziom w każdym aspekcie. Bohaterowie są może troszkę szablonowi, ale rzeczywiści, budzą wiele emocji, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Kryminalna zagadka jest na tyle frapująca i nieprzewidywalna, że cały czas wytężałam umysł w celu jej rozwiązania, które nieco przewidywałam, ale pozostawiło mnie w zaskoczeniu. Historyczne tło obyczajowe również ciekawi, autorka w detalach oddaje codzienne stroje, zwyczaje, nawet posiłki (bohaterowie jedzą tam same pyszności i to dość często, w trakcie lektury byłam niemal prawie cały czas głodna!), można się przekonać, w jaki sposób ziemscy właściciele zajmowali się swoimi gospodarstwami. A to wszystko opisane jest w malowniczy, lekki sposób, czasem z nutką uszczypliwej ironii, wielokrotnie z dobrotliwym humorem. Mam nadzieję, że pisarka tworzy już kolejną opowieść.