wtorek, 12 października 2010

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce... - "Wieczna wojna", Joe Haldeman, tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki, Solaris 2009

Ludzie często wyobrażają sobie świat przyszłości, chociaż obecnie jest to dużo łatwiejsze niż dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Dawniej wynalazki pojawiające się w literaturze science fiction i filmach budziły jednocześnie fascynację, ale i powątpiewanie, że coś takiego jak komputer, telefon komórkowy czy internet w ogóle zostanie wymyślone. Dzisiaj mniej zastanawiamy się nad tym, jak przyszłość będzie wyglądała, nie przywiązujemy już takiej uwagi do gadżetów, bo wiemy, że skonstruowanie większości z nich nie jest niemożliwe. Coraz częściej za to zastanawiamy się, jaki będzie człowiek przyszłości, jak bardzo zmienimy się, ewoluujemy, czy będą nam potrzebne uczucia i czy w ogóle będą nam potrzebni inni ludzie.

Właśnie człowiek przyszłości interesuje Joe’ego Haldemana. Wieczna wojna bowiem nie jest jedynie opowieścią o wojnie Ziemian z obcymi. To historia ludzi, obraz tego, jacy będą za kilkaset czy kilka tysięcy lat. Niewątpliwie wyobrażenie to nie jest optymistyczne, momentami nawet przerażające, ale czytelnik odnosi nieodparte wrażenie, że prawdziwe. Napisana w latach 70. powieść nie epatuje wynalazkami czy pokazami bitew międzygwiezdnych, chociaż trzeba przyznać, że wojenne zmagania opisane są dość realistycznie. Na pierwszym planie jest tutaj William Mandella, żołnierz biorący udział w galaktycznej wojnie, oddalony miliony lat świetlnych od Ziemi, który po powrocie na ukochaną planetę nie może się na niej odnaleźć. I nie dlatego, że ludzie żyją normalnie, a jego dręczą koszmary, nie dlatego, że nie może znaleźć zwyczajnej pracy. Mandella nie może się odnaleźć po powrocie na Ziemię, ponieważ to nie jest już jego Ziemia – nie ma drzew, miasta rozrosły się w kolonie, ludzie przestali się rozmnażać ze względu na przeludnienie, władza promuje homoseksualizm jako sposób bliskości, a heteroseksualni, jak Mandella, spychani są na społeczny margines.
Idealną ucieczką od zwariowanego świata wydaje się być powrót do walki, ale i tutaj Mandella doznaje rozczarowania. Kiedy zaczynał służbę jako szeregowiec, uczono go zabijać „wrogich” Taurańczyków saperką, w dzień walczył lub trenował, w nocy zaś brał udział w seksualnych orgiach albo spotykał się z koleżankami z oddziału na nocne igraszki. Teraz okazało się, że wrogowie nauczyli się walczyć i saperki trzeba było zamienić na karabiny laserowe, a młodzi żołnierze traktują swojego heteroseksualnego dowódcę jak dziwadło. Dla Mandelli jedynym sposobem na przetrwanie szalonych czasów staje się myśl o dawnej kochance, Marygay, z którą stara się skontaktować, a kiedy mu się udaje, okazuje się, że łączy ich coś więcej niż tylko przyjaźń.

Sama wojna nie zmienia się mimo setek lat jej trwania – wciąż jest bezsensowna, okrutna, wyrachowana i nie służy niczemu poza niszczeniem. Haldeman wyraźnie zaznacza swoje antywojenne stanowisko cynicznym, barwnym stylem, pokazując, że prawdziwymi dowódcami bitew są wielkie koncerny przemysłowe, które ludzi wykorzystują jako ślepe, często zahipnotyzowane narzędzia. Taurańczycy to tylko istoty walczące o swoją ziemię, a człowiek po raz kolejny okazuje się być prawdziwym potworem, który uważa cały świat za należący do niego. Nietrudno dostrzec analogie do wojny wietnamskiej, w której Haldeman sam brał udział.
Chociaż Haldeman starał się pokazać realne zagrożenia, jakie wiążą się z ludzką ekspansją kosmosu, chociaż usiłował oddać zagubienie i problemy, z jakimi musiał borykać się Mandella, gdy wrócił na Ziemię, sposób opowiadania jest zbyt płytki, żeby stał się w pełni realny. Brakuje mi w tej opowieści głębi psychologicznej, mam wrażenie, że autor zmarnował potencjał, jaki tkwi w jego książce. Mandella zastanawia się nad tym, co się stało z jego planetą, jest zszokowany, ale nie trwa to długo i szybko decyduje się walczyć o zachowanie siebie. Przedkłada działanie nad rozmyślania, co mimo wszystko powoduje, że czytelnik nie odczuwa jego zagubienia realnie, sam nie zastanawia się nad opisaną przez autora wizją świata.

Podobnie nieprawdziwe są w powieści kobiety. Autor traktuje postaci żeńskie przedmiotowo – to zwykle ładne, seksowne fizycznie, ale mentalnie zachowujące się jak ich koledzy namiastki kobiet. Lesbijki natomiast to stereotypowe, wredne feministki traktujące mężczyzn jako gorszych od siebie. Być może jest to przestroga dla czytelniczek, aby nie zatracały własnej kobiecości w coraz bardziej bezwzględnym świecie – chociaż wątpliwa, biorąc pod uwagę fakt, że po „Wieczną wojnę” raczej nie sięgają kobiety. Bardziej skłaniałabym się do wersji, że za autorem przemawia tęsknota za uległymi, pięknymi opiekunkami „domowego ogniska”, które cierpliwie czekają na swych mężczyzn. Nie skupia się on bowiem na psychologii żadnej ze swoich bohaterek, nawet Marygay jest tylko wystraszoną zmianami, poszukującą opieki u Mandelli przedstawicielką „słabszej” płci.

Brak psychologizmu tłumi akcja powieści, prowadzona bez przestojów, ciągle coś się dzieje, czytelnik nie ma wiele czasu na zidentyfikowanie się z jakimkolwiek bohaterem. Jako rozrywka dla fanów powieści wojennych z przesłaniem w tle „Wieczna wojna” sprawdza się znakomicie, musiała też wywołać spore poruszenie w chwili wydania, dzisiaj jednak, chociaż nie traci na aktualności, wydaje się niepełną wizją również dlatego, że dziś, choćby po filmowych Terminatorach, które pojawiły się przecież zaledwie dziesięć lat po opublikowaniu książki Haldemana, trudno uwierzyć w wojnę przyszłości prowadzoną przez ludzi.

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz