wtorek, 18 sierpnia 2009

Amerykański Robin Hood? - "Wrogowie publiczni", scenariusz: Ronan Benett, Ann Biderman, Michael Mann, reżyseria: Michael Mann, 2009

Lipcowy plan kinowy zrealizowałam w stu procentach. Byłam na wszystkich filmach, które chciałam obejrzeć. Zrecenzowałam już dwa - Epokę lodowcową i Harry'ego Pottera - teraz czas na Wrogów publicznych. Ostrzegam, że będą małe spojlerki. Bardzo lubię filmy, których akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych w latach 30. i 40. ubiegłego wieku, te kręcone wówczas i te stylizowane, rzadko jednak są to filmy gangsterskie (nie znoszę np. wszystkich części Ojca Chrzestnego). Dramat Michaela Manna jest jednym z lepszych w tej kategorii, jakie widziałam, a to z kilku powodów. Przede wszystkim zachwyciły mnie doskonałe zdjęcia, kolorystycznie stylizowane na stare, obraz jest w lekkiej sepii. Niezwykle precyzyjnie wykonane zbliżenia i zwolnienia akcji w odpowiednim momencie, nie dające wrażenia przeładowania i nieprzeszkadzające w odbiorze. Doskonałym pomysłem były również ujęcia stylizowane na nakręcone amatorską kamerą, co zwiększało realizm akcji, a czasem czułam się, jakbym była w teatrze, a wydarzenia rozgrywały się tuż przede mną na scenie! Tutaj wszelkie pochwały należą się operatorowi Dantemu Spinottiemu. Wtopiona w film, odzywająca się tylko w niektórych momentach, muzyka w kompozycji Elliota Goldenthala sprawiała, że niemal czułam się tak, jakbym przeniosła się w lata 30. Godna uwagi jest także świetna charakteryzacja, zwłaszcza Deppa. Poniżej fotka prawdziwego Dillingera i aktora:
John Dillinger
Po drugie, podobało mi się ujęcie obu postaci i zagranie ich przez wybitnych aktorów - Johnny'ego Deppa jako Johna Dillingera i Christiana Bale'a w roli ścigającego go Melvina Purvisa. Moim zdaniem to nie jest film o dobrych gangsterach i złych glinach, jak to sugeruje sylwiapecyna przy okazji recenzowania książki Young Dilligner, ani odwrotnie. Zarówno John, jak i Melvin kierują się swoimi pobudkami, każdy z nich ma swoje racje, pokazani są w obiektywnym świetle, z żadnym nie mogłam sympatyzować, chociaż rzeczywiście momentami John wydawał mi się czarujący (efekt ten prysł jednak w chwili, kiedy po raz pierwszy zagadnął Billie, graną przez Marion Cottilard, czyli niemal na początku filmu). Mann w umiejętny, nienachalny sposób pokazał, dlaczego Dillinger zdobył sobie popularność i sympatię mieszkańców Chicago - brawurowe napady na banki, pozostawianie obywatelom ich wypłat przy kasie z tekstem w stylu: Okradamy banki, nie zwykłych ludzi, kierowanie się "bandyckim honorem", poczucie humoru, swoista buta, ale też dobre wychowanie wobec kobiet (oddanie płaszcza przywiązywanej do drzewa zakładniczce, żeby nie zmarzła w oczekiwaniu na policję) - można powiedzieć, że robił sobie świetny PR, z czego zresztą zdawał sobie sprawę agent Purvis. Nie można jednak nie zauważyć, że John Dillinger to bardziej złożona postać - trochę taki duży chłopiec, pragnący uwagi, bo nie otrzymywał jej w dzieciństwie, który brał sobie to, co chciał, czego akurat potrzebował, który chciał być kochany za wszelką cenę. Depp świetnie poradził sobie z tą rolą, przedstawił człowieka niejednoznacznego, który w jednej chwili potrafi być brutalny i zabić z zimną krwią, by zaraz potem śpiewać piosenkę uciekając przed pościgiem...

Tak swoją drogą, to taka odmienna postać w wykonaniu Deppa (ostatnio oglądam go w rolach najróżniejszych dziwaków w komediowej nucie) bardzo mi się spodobała i chciałabym teraz zobaczyć go w roli jakiegoś psychopaty... Trochę w cieniu stoi tutaj Christian Bale jako agent FBI, ale w końcu to nie on jest głównym bohaterem i nie jest to żaden zarzut z mojej strony. Jego Melvin Purvis to człowiek opanowany, świadomy swoich metod. Kieruje tworzącym się dopiero wydziałem FBI z godną podziwu stanowczością wobec rozbestwionych nieco policjantów, tak jak powinien robić to prawdziwy komendant. Nie jest jednak przedstawiony jako niezłomny, do końca uczciwy stróż prawa, potrafi zabić z zimną krwią, ma też wiele wątpliwości co do kierunku, w jakim poszedł rozwój biura śledczego. Przy okazji możemy poznać, w jaki sposób kształtowało się FBI, wystarczy zacytować jedno zdanie z tego filmu: Nareszcie możemy zdjąć białe rękawiczki (ten sam motyw wykorzystał Robert DeNiro w przedstawieniu początków CIA w swoim filmie Dobry agent).

Jedyne, co mi w tym filmie nie zagrało, to wątek miłosny - brakowało chemii między Deppem a Cotillard, co przełożyło się na relacje ich postaci, które wydawały się wykreowane na siłę. Winę, moim zdaniem, ponosi tutaj ekipa reżysersko-scenariuszowa, która prowadziła rolę Billie niekonsekwentnie, przez co i aktorka wypadła jakoś tak blado i mało przekonująco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz