poniedziałek, 15 lutego 2010

Więcej nie znaczy lepiej - "Punkt Omega", Michał Protasiuk, Wydawnictwo Dolnośląskie 2006

Kolejna książka w steampunkowym wyzwaniu, której nie nazwałabym steampunkową, więcej, nie nazwałabym jej nawet fantastyczną. Punkt Omega Michała Protasiuka zaliczyłabym raczej do literatury sensacyjnej, zresztą całkiem niezłej przez lekko ironiczny ton prowadzenia opowieści, ale rozczarowującej podjętą tematyką, którą skutecznie obrzydził mi już Dan Brown. Wprawdzie polski pisarz idzie w innym kierunku, bo raczej gloryfikacji systemu chrześcijańskiego i jego głównej wykładni, robi to jednak z rażącą naiwnością i schematycznością. Szkoda, że te wszystkie aluzje do Starego i Nowego Testamentu są tak oczywiste i przewidywalne.

Mimo wszystko książkę czyta się całkiem przyjemnie, może to przez wzgląd na lekki styl autora i prowadzenie czytelnika przez fabułę na podobieństwo kina akcji – kolejne rozdziały czy wątki kończą się typowym dla tego gatunku cliffhangerem, przez co czułam się tak, jakbym nie czytała książki, a oglądała trzymający w napięciu (do pewnego stopnia) film. Tyle, że to wszystko już gdzieś było, nic tu nie zaskakuje. Podczas czytania książki nie opuszczało mnie wrażenie, że autor wybrał sobie zbyt wiele kwestii, o których chciał opowiedzieć jak na taką małą objętość. Fabuła przysłoniła bohaterów i miejsce akcji (gdyby nie podpowiedź wydawcy, w życiu nie pomyślałabym, że to Poznań, równie dobrze mogło to być każde inne miejsce na kuli ziemskiej).

Nie wadził mi naukowy czy też „pseudonaukowy” sposób prowadzenia opowieści, raczej bawił – to jeden z nielicznych plusów tej książki, Protasiuk pokazał, że można całkiem interesująco przedstawić schematyczną historię, używając języka ścisłego i muzycznego. Podobał mi się także dystans pisarza do obu przedstawionych w książce sił – zarówno strona burmistrza Lavouple’a, jak i sekta Iana Sheperta (w obu przypadkach aluzje są subtelniejsze – Lavouple jako żywo kojarzy się z wilkiem, Ian Shepert z Janem Pasterzem) nie jest krystaliczna, chociaż oczywiście ta pierwsza jest pokazana jako większe zło. Można by pokusić się nawet o stwierdzenie, że stowarzyszenie Logosu jest odwróconym zwierciadłem poglądów Leona Lavoulupe’a. Sporo ironii było również w sposobie opisu samych bohaterów, które autor usiłował uczynić wyrazistymi. Owszem, były wyraziste, w swojej szablonowatości. Stefan Skyggen kojarzył mi się nawet uparcie z innym literackim Stefanem, Skellenem… Drażniły mnie postacie kobiece, przedstawione jako puste, głupie i mało interesujące dodatki do światłych mężczyzn. Na uwagę zasługuje tutaj Katarzyna Moebius, która swoją godnością i zdroworozsądkowością przyćmiła całą plejadę jednakowych bohaterów, zarówno damskich, jak i męskich (a może zwłaszcza ich).

Co przeszkadzało mi najbardziej w odbiorze książki, to jej strona redakcyjna. Cztery osoby w redakcji i tyle błędów?! To wręcz niewiarygodne i żaden cud krzyczący z okładki nie pomoże mi uwierzyć, że ktoś czytał tę powieść chociażby raz po ogólnej redakcji. Gdyby nie te ciągłe literówki, przecinki, ich brak, złe odmiany wyrazów, no niechlujstwo redakcyjne po prostu, powieść Michała Protasiuka wspominałabym jako miłą rozrywkę.

A miałam nie oceniać książki tak źle...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz