środa, 14 marca 2012

Na równi - "Sherlock", sezon II, twórcy: Mark Gatiss & Steven Moffat, 2011

Pierwszy sezon Sherlocka produkcji BBC ujął mnie całkowicie swoją wiarygodnością, grą z konwencją cyklu Arthura Conan Doyle’a, humorem, rewelacyjną grą aktorską i odzwierciedlanymi przez aktorów postaciami (poza Moriartym), zdjęciami, muzyką. Tego samego poziomu oczekiwałam po drugiej serii i mogę napisać, że właściwie się nie zawiodłam.

Najbardziej rozczarował mnie A Scandal in Belgravia – głównie w postaci Irene Adler. Wcielająca się w nią piękna Lara Pulver odegrała rolę władczej, nieco demonicznej femme fatale idealnie – za idealnie, żeby była wiarygodna. Tak jak Sherlock Holmes nie potrafił jej odczytać, tak ja nie potrafiłam do końca uwierzyć, że taka Irene istnieje. Z pewnością nie mogłam się oprzeć porównywaniu jej do postaci granej przez Rachel McAdams w Sherlocku Holmesie Guya Ritchiego i w tym porównaniu McAdams wypada zdecydowanie bardziej prawdziwie, podczas gdy wszystko w Irene serialowej jest wystudiowane i sztuczne. Domyślam się, że ten zabieg jest celowy, ale mam wrażenie, że reżyser i aktorka poszli za daleko. Drugim moim zarzutem do pierwszego filmu jest jego przekombinowana fabuła. W poprzednim sezonie wszystkie historie były równie skomplikowane, a ich rozwiązanie błyskotliwie podane czytelnikowi, który mógł brać udział w dotarciu do zakończenia. W A Scandal in Belgravia nakładające się na siebie wątki spowodowały we mnie zniechęcenie i film obejrzałam, płynąc z prądem fabuły, bez głębszego zastanawiania się, co, jak i dlaczego.

Być może dlatego odniosłam wrażenie, że wątek kryminalny nie ma w tym odcinku większego znaczenia. Najważniejsze bowiem jest pokazanie relacji Sherlocka i Irene. Twórcy postawili na zobrazowanie dwóch charakterów w silnej opozycji fizycznej – ona to sam seks, czego nie można powiedzieć o nim. Mimo tej różnicy są do siebie bardzo podobni, zabójczo inteligentni, uwielbiają się popisywać i być podziwiani, każde z nich chce mieć przewagę. Prowadzą ze sobą niebezpieczną grę, w której żadne nie może wygrać i widz do samego końca nie wie, co się między nimi dzieje, iskry wyczuwalne są jednak przez ekran. I chociaż sceny z udziałem Irene i Sherlocka są naładowane ogromnym napięciem, to we mnie dużo większe emocje wzbudzają te, w których Sherlockowi partneruje Molly. Loo Brealey w swojej nieporadności, nieśmiałości, a jednocześnie dużej odwadze i godności jest o wiele bardziej wiarygodna niż Pulver, podobnie jej kontakt z Sherlockiem jest bardziej rzeczywisty.

Najbardziej podobał mi się The Hounds of Baskerville. Utrzymany w mrocznym, wilgotnym, ponurym klimacie, przepełnionym tajemnicą i niebezpieczeństwem najmocniej nawiązuje do konwencji kryminałów Doyle’a. Bohaterowie razem z widzem przenoszą się do Dartmoor (czyż nie cudownie niepokojąco brzmiąca nazwa?) i czas jakby się cofa, chociaż wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że wydarzenia dzieją się w XXI wieku. Magię tego miejsca potęgują genialne zdjęcia krajobrazów oraz oczywiście legenda o groźnej bestii, wielkim czarnym psie, którego ofiarą padł przed laty ojciec Henry’ego Knighta. Po latach straumatyzowany, zagubiony, wciąż zrozpaczony chłopak szuka pomocy u Sherlocka Holmesa w rozwiązaniu zagadki śmierci ojca. Russell Tovey jest niezwykle przekonujący jako postać dramatyczna, egzaltowana, cierpiąca, ale z heroiczną odwagą próbująca walczyć z demonem swego dzieciństwa. Benedict Cumberbatch ponownie zaskakuje, całkowicie pozytywnie, pokazując Sherlocka dającego się wciągnąć w psychodeliczną tajemnicę. Jego bezbronność na uczucie strachu, jakie nim zawładnęło, jest porażająca i z całą mocą udowadnia, że największy wróg siedzi w ludzkim umyśle.

The Reichenbach Fall pokazuje, w jaki sposób działa mechanizm popkultury i jak ogromną władzę mają media. To film pod znakiem ironii. Pierwszy raz objawia się ona, kiedy Sherlock Holmes staje się sławny. Kolejne rozwiązane sprawy i nagłaśnianie tych sukcesów przez policję i władze miasta dają mu rozpoznawalność. I chociaż nic tak nie motywuje Sherlocka, jak chęć imponowania maluczkim, do tego stopnia, że nie może się powstrzymać przed popisywaniem się i często popada w arogancję, czym irytuje zarówno Johna Watsona, jak i widza, to ta nagła popularność, artykuły opisujące jego zdumiewające zdolności w tonie bajek miejskich, jego twarz wyglądająca z nagłówków gazet, wcale mu się nie podoba. Kolejny raz ironia daje o sobie znać w postaci brata Sherlocka, Mycrofta. Ten z kolei jest przezabawny w swojej przerysowanej roli agenta secret service w służbie Jej Królewskiej Mości, a zarazem cała otoczka służb specjalnych w kontekście tego, jakim się okazał głupcem, odznacza się mocną i gorzką ironią. Jeszcze raz uderzyła mnie ona, nie po raz pierwszy zresztą, w podejściu Sherlocka do innych ludzi. To zdumiewające, że ten wielki umysł ich nie docenia, choćby takiej niewinnej, wystraszonej, nieśmiałej Molly. Aspołeczność Sherlocka, jego ewidentna pogarda wobec śmiertelników, przekonanie o własnej wyższości doprowadza go do zguby.

W The Reichenbach Fall widz jest świadkiem pojedynku dwóch umysłów. Chociaż kompletnie różni, Moriarty i Holmes mają uderzająco wiele wspólnych cech, tych najbardziej mrocznych i niebezpiecznych. Ich podobieństwo widać już w The Great Game, ale uwydatnia się ono właśnie w ostatnim filmie drugiej serii. Są jak rewers i awers jednej monety, z tą jednak różnicą, że Jim może istnieć bez Sherlocka. Dlaczego? Ponieważ to ten drugi potrzebuje ciekawych zagadek do rozwiązywania, bez ciągłej stymulacji mózgu nie jest w stanie funkcjonować. Sherlock Holmes ma bowiem umysł staroświecki, podczas gdy Jim Moriarty to gadżeciarz, sprytnie wykorzystujący nowoczesne wynalazki, by ułatwić sobie życie. Doskonale zdaje sobie sprawę, jak działa dzisiejszy świat, czego czasami zdaje się nie dostrzegać jego przeciwnik.

Benedict Cumberbatch jako Sherlock Holmes trzyma równy poziom. Co więcej, jego postać nie jest ciągle taka sama, co oczywiście jest również dużą zasługą scenarzystów i reżyserów. W drugiej serii widz ma okazję obserwować ewolucję psychiki tego bohatera. Nadal przeważają w nim jego główne cechy charakteru, wciąż fascynuje jego błyskotliwość i geniusz, które w równym stopniu doprowadzają do szału. Jednak zachodzą też pewne zmiany. Cumberbatch absolutnie po mistrzowsku oddaje emocje Sherlocka, który stara się naginać do powszechnie przyjętych wzorców społecznych. Rozbrajające są sceny, kiedy detektyw zaciska zęby w wymuszonym uśmiechu i pozuje do zdjęć albo usiłuje pohamować entuzjazm w trakcie śledztwa w sprawie porwanych dzieci. Niewątpliwie w tej powolnej przemianie duży swój udział ma John Watson, mimowolnie przyjmujący rolę pewnego rodzaju agenta Sherlocka. Lojalność i oddanie, jakim odznacza się doktor wobec Holmesa jest godna podziwu. Martin Freeman pozostaje doskonałym partnerem i równoważy postać Cumberbatcha na planie każdego z filmów, a już całkowicie ujmuje w ostatnim z nich.

Drugą serię, podobnie jak pierwszą, mogę pochwalić za świetną oprawę wizualną i muzyczną. Nie brakuje też tutaj gry z konwencją, przełamywania i przerysowywania stereotypów filmów kryminalnych, szczególnie tych o tytułowym bohaterze. Przeciągnięcie sceny pierwszego spotkania Moriarty’ego z Holmesem czy moment, kiedy Sherlock zmuszony jest pozować do zdjęcia w śmiesznym kapelusiku, to tylko przykłady z tego, co można w serialu znaleźć. Największe „ale” mam jednak do rozwiązania akcji w ostatnim filmie. Cały wątek pokazujący siłę sugestii i łatwość żonglowania opiniami ludzi przez media jest trochę naciągany, co wcale nie oznacza, że takie rzeczy się nie zdarzają. Zdarzają się niestety i świadczy to tylko o postępującej głupocie społeczeństwa. Po twórcach filmu spodziewałam się jednak czegoś lepszego niż ciągłego „mrugania okiem” do widza, mającego go ostrzec, żeby przypadkiem nie uwierzył w historie z The Sun.

3 komentarze:

  1. Może i Irene z serialu jest bardziej sztuczna, ale jednocześnie jej relacje z Sherlockiem wydają mi się bardziej prawdziwe: jest fascynacja, a nie wspólnota w łotrzykostwie. Szczerze powiedziawszy w 2. filmie Ritchiego wcale nie żałowałem jej śmierci. A Molly fajna, fakt.
    Też uważam, że drugi odcinek najlepszy. A jak odnosisz się do trzeciego odcinka w stosunku do finału 2. filmu? Wszak to niby to samo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W 2. filmie to Irene w ogóle nie powinna była umrzeć i zostać zastąpiona gorszą kopią w postaci cyganki, której imienia nie pamiętam. No właśnie, kluczowe to niby - trudno mi określić, bo i w jednym, i w drugim są rzeczy, które mi się podobały i takie, które mniej; ale chyba finał filmowy lepszy - ta partia szachów nieźle pomyślana, a konfrontacja serialowa jakaś zwyczajna taka.

      Usuń
  2. Jesteś kolejną osobą, która wypowiada się b. pozytywnie o tym serialu; wygląda na to, że muszę w końcu znaleźć na niego czas!

    OdpowiedzUsuń