niedziela, 15 listopada 2009

W krainie śmierci - "Żmija", Andrzej Sapkowski, SuperNOWA 2009

Dzisiaj będzie o fantastyce poważniejszej.

Zaczynając lekturę tej powieści miałam w pamięci wcześniejsze jej recenzje, co tu dużo mówić, nie najlepiej wyrażające się o niej. Starałam się nie nastawiać pesymistycznie, chociaż sama nie byłam pewna, czy Żmija mi się spodoba choćby ze względu na tematykę – nie przepadam za literaturą wojenną. Ale przecież to Sapkowski, tłumaczyłam sobie, na pewno jest tam coś więcej niż pełen patosu dramat żołnierzy, jaki znam z innych książek, czy filmów. Miałam nadzieję, że nie będzie to typowa męska rzecz.

I cóż… Ogólnie rzecz biorąc, książka zła nie jest, ale też i wiele więcej w niej nie ma, wszak liczy sobie zaledwie dwieście trzydzieści stron, nie uwzględniając słowniczka „afgańskiego” na końcu. I to jest mój główny zarzut w stronę Żmii – przy tak niewielkiej objętości, cała, interesująca przecież, historia robi wrażenie przeładowanej informacjami, w której bohaterowie nie mają szansy „ożyć”. O ile też potrafię zrozumieć zakończenie cyklu wiedźmińskiego, czy nawet doprawdy nienajlepszy koniec Trylogii husyckiej, o tyle finał Żmii jest dla mnie kompletnym nieporozumieniem. Czytelnik, zwłaszcza ten szanujący osiągnięcia Andrzeja Sapkowskiego, ma pełne prawo czuć się oszukany, „nabity w butelkę”, przez podanie właściwie wszystkich odpowiedzi w wielkim skrócie. Ostatnie piętnaście stron książki bowiem sprawia wrażenie napisanych w pośpiechu, nie pozostawia po sobie żadnych emocji poza rozczarowaniem. A rozczarowanie jest tym większe, że przecież to Sapkowski!

Dla tych jednak, którzy z literaturą ASa jeszcze się nie zapoznali, będzie to całkiem przyjemna przygoda na jeden, góra dwa wieczory. W Żmii znajdziemy wszystko, co w prozie tego pisarza najlepsze. Jak zwykle podziwu godny świetny styl, mniej lub bardziej ironiczny. Znajdziemy też wiele aluzji do literatury i kultury, jedne odczytamy od razu (czasem są zbyt oczywiste), nad innymi będziemy musieli się nieco zastanowić. Brakowało mi natomiast odautorskich sentencji, które tak ceniłam w wiedźmińskim cyklu i których wiele znaleźć można w Trylogii Husyckiej. Zupełnie nie rozumiem zarzutów o znikomą obecność humoru, którego jest w powieści naprawdę dużo pod różnymi postaciami: jest więc subtelny, nasączony sarkazmem komentarz do wydarzeń charakterystycznych dla każdej z wojen, który wywołuje uśmiech w stylu „skąd ja to znam”; jest też dowcip typowo żołnierski, niejednokrotnie rozbawiający do łez. Trzeba przecież pamiętać, że nie jest to fantasy, chociaż fantastyki tutaj nie brakuje.

Wbrew pozorom, książka ma też więcej wspólnego z cyklem wiedźmińskim, niż by się mogło wydawać. Główny bohater, potomek polskich emigrantów, Paweł Sławomirowicz Lewart, posiada pewne cechy Geralta – to wyrzutek nie potrafiący znaleźć sobie miejsca w świecie, mający tę samą zuchwałą manierę erudyty kontrastującą z jego profesją (dopiero później dowiadujemy się, że był studentem), goniący za marzeniem wbrew zdrowemu rozsądkowi. Lewart poszedł do wojska nie dlatego, że był zagorzałym patriotą, ale dlatego, że nie miał pomysłu co zrobić ze swoim życiem. Jego postawa przypomina jako żywo Geralta z Mniejszego zła, chcącego za wszelką cenę zachować neutralność, zrezygnowanego i pokonanego przez los rębajłę do wynajęcia. Oleg Jewgieniewicz Stanisławki vel „Łomonosow” to ni mniej ni więcej jak Regis, który z wielkim zapałem częstuje Lewarta uczonymi wywodami historycznymi, botanicznymi, psychologicznymi i literackimi. To on, podobnie jak wampir z Wiedźmina, tłumaczy koledze, co z człowiekiem robi wojna, czym grozi bezczynne „płynięcie z prądem”. Odnaleźć też można wiele innych powiązań, jak choćby przebijającą między wierszami refleksję nad człowieczeństwem i potwornością. Nie wspominając już o głównym wątku i tytułowej żmii (kolejne wcielenie bogini-matki?), które Sapkowski połączył z mitami różnych kultur, podobnie jak zrobił to w przypadku motywów z Wiedźmina i mitem arturiańskim.

Pochwalić można Żmiję także za stronę merytoryczną. Sapkowski po raz kolejny pokazał, że potrafi korzystać ze źródeł wszelakich i umiejętnie wplatać je w opowieść. O ile przez pierwsze kilka stron „wgryzienie” się w język sprawia pewne problemy i trzeba posługiwać się słownikiem, o tyle dalej idzie coraz lepiej. Gorzej jest już ze stroną redakcyjną – błędy w słowniku, polegające na powtórzeniu informacji z książki lub braku wyjaśnień czy pojęć, a także całkiem sporo podstawowych potknięć (głównie interpunkcyjnych) przy tak niewielkiej objętości i czasie redagowania (pół roku z okładem) może zirytować. Nie byłabym sobą, gdybym nie wypomniała też paskudnej okładki, która aż krzyczy „nie bierz mnie do ręki!”.

Czytając, nie mamy wątpliwości, jakie jest przesłanie powieści, które również powtarza się we wcześniejszych książkach Andrzeja Sapkowskiego. Żmija obnaża wojnę z wszelkiego patosu i bohaterstwa. Krew wkrótce wsiąka w pustynny piasek i jedyne co zostaje, to strach jutra. Od zarania dziejów, czy były to podboje Aleksandra Wielkiego, czy radziecka interwencja pod koniec lat 80., wzgórza Hindukuszu nie są przyjazne dla nikogo poza jego rdzennymi mieszkańcami. Wprowadzenie retrospekcji uzmysławia jedno – historia toczy się kołem i lubi się powtarzać. Szkoda, wielka szkoda, że te wątki nie zostały rozbudowane, że bohaterowie są ledwie naszkicowani, że książka nie ma zwyczajnie chociaż tych pięćdziesięciu stron więcej, bo Żmija miała potencjał na dobrą, naprawdę dobrą powieść wojenną.
Na zakończenie dwa fragmenty humorystyczne (może ja mam nietypowe poczucie humoru, ale mnie się podobało) - pierwszy będący ironicznym komentarzem, drugi to już dowcip swobodniejszy:
Ataku na zastawę, jak wkrótce donieśli konfidenci KHAD-u, dokonał ze swym oddziałem Tarik Sayid Qâdir, podległy współpracującemu z wywiadem pakistańskim ugrupowaniu Dżamiat-i i Islami. Że zaś według jednego z konfidentów bazą wypadową Tarika SayidQâdira miała być wioska Chorandżarik, wioskę Chorandżarik ostrzelały i zbombardowały myśliwce szturmowe Su-25, nie zostawiając z niej kamienia na kamieniu. Trzy dni później KHAD oskarżył o atak na zastawę mudżahedinów mułły Abdurabullaha, jednego z podkomendnych Gulbuddina Hekmatiara z ugrupowania Hezb-i Islami. A że aktywnej pomocy mulle Abdurabullahowi miała udzielać wioska Szaran Karz, wioskę Szaran Karz poddano ostrzałowi rakietami odłamkowo-burzącymi z wyrzutni BM-21 Grad, nie zostawiając z niej nawet większego kawałka gliny. Niedługo później KHAD rozstrzelał swego konfidenta, okazało się bowiem, że oskarżał fałszywie, mając z mieszkańcami obu wiosek zatargi natury personalnej. Atak zaś na zastawę tak naprawdę był dziełem niezależnego chwilowo od nikogo pułkownika Munawara Rafi Hafiza, bazującego niekiedy w kiszłaku Szindzaraj. Ponieważ jednak tymczasem namnożyło się już całkiem nowych i świeżych ataków na posterunki i w kancelariach panował nieopisany bajzel, logistyka zawiodła i kiszłaku Szindzaraj zapomniano zbombardować. Zamiast tego szturmowce Su-17 zrzuciły bomby na będącą całkiem ni pri czom i pokojowo usposobioną wioskę Mirab Chel. I przemieszały ją z ziemią.
s. 19-20
Na widok pół litra moskowskoj oczy Barmaleja i Jakora rozbłysły, a Zacharycz oblizał się. Szybko znalazły się kubki. Nalano, wypito, powąchano skórkę chleba, westchnięto. A Lewart uznał, że czas na pytanie o znaczeniu egzystencjalnym.
- Powiedzcie - uniósł wzrok - jak tu jest?
Barmalej parsknął.
- Jak tu jest, pytasz? Powiedz mu, Jakor, jak tu jest.
- Z lewa chujnia - wyjaśnił Jakow Lwowicz Awierbach. - Z prawa chujnia. A pośrodku pizdiec.
s. 60

Recenzja ukazała się na portalu Katedra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz